Wysupłałem się spod moskitiery i ostrożnie, żeby nie rozlać zawartości pęcherza, zszedłem spiralnymi schodkami do salonu, przemierzywszy go zasunąłem za sobą drzwi w łazience i definitywnie pożegnałem się z wczorajszym piwem... Prawdziwa radość o poranku.
Na tarasie Monika konsumowała jakąś literaturę, wzdłuż basenu zbliżali się Winiarkowie po porannej przechadzce plażowej, z drugiej łazienki dochodziły prysznicowe pluski i wokaliza Klimka – rozpoczynał się nowy dzień. Zgodnie z naszym planem przeznaczony na uporczywe plażowanie.
Po zwyczajnych, porannych czynnościach higienicznych przywdzialiśmy co przewiewniejsze szatki i dziarsko przemierzyliśmy 36 metrów dzielących nas od stożkowatej rotundy, krytej kokosowymi liśćmi, wspartej na dziesięciu czerwonych słupach. Był to bar plażowy, który do godziny 10-ej serwował śniadania: smażony ryż z warzywami, kilka rodzajów owoców, bagietki, słodkie bułeczki, na zamówienie omlety, naleśniki, itp.
Po konsumpcji 5/6 naszej grupy przeniosła się 4 metry od stołu, na plażowe leżaczki w półcieniu przybrzeżnych palm. Mnie natomiast udało się znaleźć działające gniazdko elektryczne oraz zasięg WiFi otworzyłem więc rachunek kredytowy u barmana (który oczywiście był wiotką Wietnamką...) i pozostałem przy śniadaniowym stole. Dość mizernie szło mi jednak pisanie – a to się zapatrzyłem w dal, a to w ponętną bliż; a to ktoś wpadł z plaży na piwo i dwa słowa, a to ja wyszedłem na piasek z aparatem...
Zgodnie z internetowymi informacjami znaleźliśmy się na tzw. „spocie” - co 100 metrów przy plaży była jakaś baza windsurfingowa lub kitesurfingowa. A na wodzie kolorowo, że hej!
Latali więc chłopcy na tych swoich latawcach:
http://www.youtube.com/watch?v=f99RsyaUTvs&feature=results_main&playnext=1&list=PL8EB1E3B6CFBAD9CA
albo kręcili różne jibe'y na deskach z żaglem:
http://www.youtube.com/watch?v=fksaeI4PFRI
Tak oto między wrażeniami z pogranicza sportu i antygrawitacji oraz literaturą leżakową dotrwaliśmy do zmierzchu. A wtedy jako te wampiry ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu strawy... Nie było to zbyt trudne zważywszy, że przy główny (a zarazem jedynym) trotuarze naszego kurortu co 20 metrów, jak nie z jednej, to z drugiej strony ulicy, kusił jakiś lokal. Po przejściu 120 metrów, otrząśnięciu się z macek 6 naganiaczy i przejrzeniu pięciu menu daliśmy za wygraną i skręciliśmy do knajpki, która była tak blisko morza, że nasz stolik stał już w piasku...
Jak zwykle miła obsługa szybko zjawiła się z kartą dań, a my zrewanżowaliśmy się szybkim zamówieniem pierwszej butelki białego wina. Po kilku minutach przebierania między skorupiakami, stawonogami, mięczakami oraz kręgowcami byliśmy gotowi do złożenia zamówienia. Wszystko przebiegało dość sprawnie, aż do momentu kiedy przyszło moja kolej:
- Przepraszam, chciałbym zamówić rekina, ale w karcie jest napisane, żeby zapytać o cenę dnia...
- Tak, mister. Dzisiejsza oferta to 220 000 VND/kg
- (hmm, czyli jakieś 32 PLN) OK, akceptuję. A jak duże macie dziś ryby?
- Proszę pójść ze mną i sobie wybrać.
Posłusznie podążyłem za panią w kierunku kuchni. Przy ścianie stały trzy wyłożone kafelkami baseniki z bieżącą, morską wodą pełne wszelakiego stworzenia. Zostałem postawiony przed jednym z nich, dostałem do ręki siatkę na długim drągu i usłyszałem słodkie: „-Help yourself”. Upatrzyłem sobie bestię w odpowiednim rozmiarze (tak na oko z 60 cm...) i niewprawną serią ruchów odłowiłem drapieżcę. Następnie, zgodnie z wytycznymi mojej przewodniczki, poszedłem ze zdobyczą w stronę grilla przy kuchni. Tam uśmiechnięty młodzian w szortach z palmami wyciągną szamoczącą się rybę za ogon z siatki, wziął zamach i trzasnął łbem o drzewo z lewej, potem poprawił z forhendu i spokojnego już stwora położył na wadze. 1,1 kg powinno wystarczyć na kolację dla jednego ssaka...
Spośród wszelakich delikatesów jakie zostały nam dostarczone na talerzach i półmiskach bezsprzecznie na wyróżnienie zasługuje Klimkowy Red Snapper (taka ryba, jakby Karmazyn) podany w całości, lekko wystający poza obrys talerza, uśmiechnięty wianuszkiem szpilkowatych zębów. Odnotować należy również, że Bodek jeszcze przed dwoma tygodniami będący zajadły przeciwnikiem seafood'u teraz zajadle wcinał wypasione krewetki...
Jednakże odniosłem wrażenie, że bardziej niż na swoje potrawy wszyscy oczekiwali na pojawienie się Żarłacza (czy jak mu tam...). Po ok. 20-tu minutach pojawił się boy grillowy w palemkowatych szortach i postawił przede mną dymiący półmisek. Postrach mórz i oceanów wyglądał teraz całkiem niegroźnie, rozdzielony na cztery spore płaty, przysypany pieczonym czosnkiem... Bez wątpienia ryba okazała się bardzo smaczna, o mięsie białym, sprężystym, bez zbyt natarczywej morskiej woni. Niemniej raczej nie sposób stwierdzić, że była to najlepsza ryba jaką zdarzyło nam się spożywać.
Po kolacji część drużyny udała się do sąsiadującego z naszym hotelem baru Joe's, gdzie serwowano kawę w amerykańskim romiarze, dobre owocowe smoothie oraz muzykę na żywo, czyli wszechświatowe standardy w wokalno-gitarowym wykonaniu korpulentnego filipińczyka.
Po ponownym zintegrowaniu grupy na tarasie radośnie strzelił korek od chilijskiego czerwonego wina i tajemniczo zaszemrały rozkładane wprawną ręką Bodka karty do brydża... Po dwóch robrach (1:1) punktowe zwycięstwo Marty i Bodka stało się faktem. W mieszanych nastrojach (w zależności od tego w której parze się grało...) poszliśmy spać...