Pomimo uzgodnień poczynionych w Hanoi, że tym samym autobusem dojedziemy na miejsce, zatrzymując się tylko w Nha Thrang krótki popas i wymianę pasażerów, przed 6-tą musieliśmy pośpiesznie się obudzić, zebrać manele i wyskoczyć na ulicę. Jeśli nie, to następny przystanek Sajgon...
Mieliśmy ledwie godzinkę czasu z niewielkim ogonkiem do przyjazdu kolejnego autobusu, tym razem już do celu, do Mui Ne. W ramach rozprostowywania kości przespacerowaliśmy się ze 200 metrów i zalegliśmy w śniadaniowni oferującej bagietki, jajka sadzone, pomidory z cebulą oraz nieodłączną kawę z mlekiem skondensowanym.
Autobus podjechał punktualnie (jednak jesteśmy już na terenach Wietkongu...) i oczywiście nie był, jak uzgodniliśmy, z miejscami do leżenia, ale po doświadczeniach ostatniej nocy nikt zbytnio z tego tytułu nie rozpaczał...
Pięciogodzinna podróż przebiegała bez zakłóceń - za oknami przewijały się co raz to nowe obrazki pól, domów, krówek, palm, cmentarzy, handlarzy, szkół, fabryk, urzędów, rykszarzy i piłkarzy... Najgorzej znieśliśmy ostatnią godzinę, kiedy to zapasowy kierowca po zmianie postanowił udowodnić koledze, że niczego się nie boi. Wyprzedzanie na czwartego, pod górkę, na zakręcie, przejazdy z prędkością światła przez przysiółki, klakson zamiast hamulca... I nawet widziane po drodze wypadki nie dały mu do myślenia.
W końcu szczęśliwie dojechaliśmy do naszego Fullmoon Beach Resort. Mmmm, ależ miejscówkę ta Moni znalazła – przy samej plaży tropikalny ogród z basenem, a wokół niego niewielkie domeczki kryte trzciną. Nam przypadł bungalow piętrowy, z trzema sypialniami, salonem i olbrzymim tarasem. Do kompletu lodówka i klimatyzacja. Wejście na plaże przez rotundę baru z filigranową, uśmiechniętą obsługą...
Tiaaa, cztery najbliższe dni zapowiadają się dość błogo...