Trzeba było wstać przed szóstą i na paluszkach wymknąć się z mieszkania, żeby na siódmą dojechać do Umkamass. Kilkadziesiąt minut zajęły formalności, dobór pianki, maski i innych szpejów, potem zwinny „chop” na pick-upa ciągnącego ponton z dwoma wielkimi silnikami i już staczamy się w stronę ujścia rzeki Umkomazi. Na łódź oprócz mnie wsiadło dwoje miejscowych instruktorów oraz pięciu facetów. To co za burtą i to co nad głową miało w zasadzie ten sam kolor – antracytowo-granatowy. Z tym, że to pod spodem było dość narowiste i nie bardzo pozwalało nam odbić od brzegu. Kapitan nakazał założenie kapoków i pełną mocą zaczął wbijać się baloniastym dziobem w fale. Po kilku minutach tego mokrego rollercostera uspokoiło się, żołądki wróciły na swoje miejsce i przez kolejny kwadrans nawigowaliśmy do tajemniczego punktu na oceanie. Gdy silniki ucichły założyliśmy na siebie całe to podtrzymujące życie żelastwo i zrobiliśmy „plum”. Przez trzy kwadranse (bo na więcej nie starczyło mi powietrza) bawiłem się na głębokości 8 do 15 metrów, po raz pierwszy robiąc to w dość silnym prądzie – wybornie było.
Po przybiciu szybki prysznic i pędzę do swoich do Durbanu. Rankiem mieli pójść na spacer do ogrodu botanicznego i kupić świeże pieczywo – jak się sprężę, to załapię się na resztki śniadainia.
Jedziemy w Góry Smocze, czyli Drakensberg. W zasadzie od Durbanu leżącego na poziomie morza to niemalże nieprzerwana wspinaczka. Za oknami co raz bardziej niezrozumiały krajobraz – łagodne wzgórza, wszędzie soczysta zieleń pastwisk, drzewa jakby z podróży w Gorce lub inny Gratz. Sama droga nr 3 prowadząca do Johanesburga zbudowana według najlepszych alpejskich standardów: początkowo trzy, a następnie dwa pasy w każdą stronę, gładkie jak stół bilardowy, bariery ochronne, pas awaryjny. Od czasu do czasu schludna, niska zabudowa jakichś wiosek, kilka stad bydła. Nawet poza wielkim miastem Afryka jest znacznie mnie afrykańska niż by się oczekiwało...
Miasteczko Pietermaritzburg jest na tyle dużą kropką na mapie że postanowiliśmy zawitać doń w poszukiwaniu kantoru walutowego, kawiarni i tubylczego klimatu. Zaparkowawszy przy jednej z głównych ulic w centrum podążyliśmy z nurtem najszerszego strumienia ludzkiego. Potykając się o sprzedawców skarpet, selfistików, okularów, szarego mydła i innych równie atrakcyjnych przydasiów odwiedzaliśmy kolejno wszystkie instytucje finansowe na naszej drodze, z marnym jednak sukcesem.
Lekko zadziwił mnie pomnik chudego jegomościa, odzianego w kamienne prześcieradło i równie kamienne lenonki stojący na solidnym, jeszcze bardziej kamiennym cokole. Gandhi. Marta szybko uświadomiła mnie, że to właśnie tutaj w roku 1893 twórca niepodległych Indii, wówczas dwudziestoczteroletni początkujący adwokat, został wyrzucony przez konduktora z pociągu. Pomimo posiadania biletu pierwszej klasy został poproszony do przejścia do wagonu klasy trzeciej, ze względu na karnację wyraźnie nie licującą ze standardami współpodróżnych. Gdy odmówił przyszło mu spędzić noc na peronie w Pietermaritzburgu. I ponoć właśnie przemyślenia tej nocy spowodowały, że zajął się polityką...
W końcu, po wielu perypetiach, udało się wymienić walutę, podając, jak zwykle tutaj, tysiące danych osobowych. Nauczka na przyszłość: z wymianą pieniędzy w RPA trzeba postępować jak z zakupami paliwa w Chile – nie ważne czy potrzeba, jak tylko jest okazja, to trzeba wykorzystać.
Dalsza droga przebiegała równie spokojnie i krajobrazowo bezemocjonalnie. W Bergville zrobiliśmy przystanek aprowizacyjny – ostatni Spar przed rezerwatem, a w naszym lokum oczekiwał grill i zadaszony tarasik.
Zakotwiczyliśmy w http://www.amphibackpackers.com – położona przy drodze farma została zamieniona w podróżniczą przystań. Małe domeczki, pole namiotowe, ogólnodostępne kuchnie z pełnym wyposażeniem, BBC z przygotowanym drewnem, prześlicznie urządzony bar z muzyką oraz jacuzzi. Miejsce to (w szczególności bar oczywiście) tworzyło niesłychanie różnorodną mieszankę ludzką, rozgadaną, roześmianą, z tatuażami, brodami (modnymi lub siwymi), w markowych butach lub rapciach dogorywających, ślęczącą nad mapami lub telefonami (w barze jest wi-fi), siorbiącą różnokolorowe płyny i ćmiącą przeróżne rośliny (ale tylko na zewnątrz, bo bar jest smoke-free). A wszystko to z horyzontem niemal w całości zapełnionym majestatyczną ścianą Amfiteatru...
Po kilkudziesięciu minutach pichcenia, doprawiania, nalewania, rozpalania i grillowania po raz kolejny uznaliśmy wyższość bydlątek chadzających luzem i skubiących wyżynne trawy, od tych oborowo-naukowych. Dobranoc...