Dziś nie spieszymy się nigdzie. Park jest duży, ale nie mamy zamiaru poznawać go specjalnie wnikliwie. Po atrakcjach z Yellowston, Teton i Craters of the Moon ta lesista kraina jest swojska i nie wzbudza w nas zbyt wielkich emocji. Mamy jednak jeszcze kilka dni do oddania kamperów i chcemy spędzić go jak najdłużej na łonie natury.
Zatrzymujemy się przy Sol Duc Hot. W pensjonacie tym są baseny z gorącymi źródłami. W okrągłych, dużych wannach, w oparach o zapachu jajka na twardo moczą się zadowoleni turyści (w sporej części "cyryliczni").
My postanawiamy zasłużyć na kąpiel i najpierw wybieramy się na wycieczkę w stronę Deer Lake - 4 mile w jedną stronę. Kamienista, bardzo piękna ścieżka pnie się cały czas pod górę. W lesie mech rozwiesił swoje zielone firanki, jest tajemniczo i baśniowo. A jednak nie ma dziś zapału do marszu, połowa ekipy rejteruje wcześniej i ma rację, bo na chwilę przed wejściem do zacisznych pojazdów, spadają na nią pierwsze krople wody. No czegóż można było się spodziewać po lesie deszczowym? Tylko mężczyźni dotarli do jeziora. Znaleźli tam jagody olbrzymich rozmiarów, które niepomni przestróg, zjedli i zmoknięci, wrócili do kobiet, które w tym czasie raczyły się białym winem. Z kąpieli wyszły "nici", baseny nie są zadaszone. Ruszamy więc eksplorować miasto Port Angeles, które ....nie zachęca nas nawet do zaparkowania.
Co za dzień. Jesteśmy na kempingu już przed osiemnastą, obiad zjedzony przed siódmą. Tak wcześniej jeszcze nam się nigdy nie udało. Kemping Dungeness County Park, choć bez podłączeń do prądu, godzien jest polecenia. Siedzimy wśród gościnnych drzew, na wysokim klifie, niedaleko szumi ocean, który na pożegnanie błyszczy do nas spokojną taflą. Jest cicho i kameralnie. W sam raz żeby rozpalić ognisko i pogawędzić. Pan pilnujący kempingu upomina nas, że w tych hrabstwie nie wolno pić w miejscach publicznych, więc butelka z winem ląduje w reklamówce i bawimy się w konspirację, jak za dawnych lat.