Ranek upłynął nam na klejeniu lusterek. Przezorny Bogdan zabrał z Polski klej Kropelkę i taśmę izolacyjną, dzięki którym nie musimy w niedzielę szukać serwisu.
Muchy też się ucieszyły, że jedziemy dalej. A już myśleliśmy, że nas opuściły, gdy zobaczyły, że mamy niesprawny pojazd. W Astorii, miasteczku opisanym w przewodniku jako zabytkowe, trafiamy na niedzielny targ. Na straganach leżą wyroby z drewna, smakołyki lokalnej kuchni oraz efekty pracy tutejszych artystek. Są też stoiska z ubrankami dla kotów, dla psów i dla lalek. Cały przegląd mody naszych braci mniejszych. Ludzie miło ze sobą gawędzą lub słuchają kapeli weteranów śpiewających country. Innych zabytków nie dostrzegłam... Znalazłam galerię z ciekawą sztuką - Martyna wyszperała płytę za jednego dolara, na której słychać oryginalny głos Tolkiena czytającego Władcę Pierścienia. Prawdziwy skarb!
W Astorii jest też imponujący most o pięknej konstrukcji metalowej i długości 3,5 km. Gdy z niego zjeżdżamy nasze muchy machają łapkami, bo oto żegnają swój ojczysty Oregon, by pewnie po raz pierwszy w życiu, znaleźć się w stanie Washington.
Dziś zmierzamy naszą drogą nr 101 dotrzeć do Olimpic National Park. To duży obszar lasów deszczowych położony na półwyspie o tej samej nazwie, na zachód od Seattle. Średni opad roczny wynosi tu ok. 350 mm, ale zdarza się i 480 mm. Są tu też gorące źródła, z których leczniczych właściwości korzystali już Indianie. Park położony jest na dużej wysokości i jest tu aż 60 lodowców. Chyba czas wyciągnąć kurtki przeciwdeszczowe.
Zwiedzanie zaczynamy przy jeziorze Quinault. Dwukilometrowa ścieżka tonąca w zieleni pozwala nam zorientować się na czym polega wyjątkowość lasów deszczowych w strefie umiarkowanej. Wysokie na 60 metrów drzewa, głównie cedry i jodły, są pokryte zgniłozielonym mchem, który czasem zwisa grubą na 20 cm. warstwą. Mało tu światła i przestrzeni. Taki wielki leśny strych, w którym nikt od stuleci nie odkurzał.
Jedziemy dalej drogą 101 oglądać plaże o wdzięcznych nazwach 1,2,3 i 4. Do plaży nr 2 prowadzi krótka dróżka przez niesamowity las. Drzewa na pniach mają olbrzymie zgrubienia, jakby najadły się piłek dmuchanych. Dalej czeka nas kolejne zaskoczenie: szeroki, piaszczysty brzeg usiany jest martwymi ciałami różowych krabów. Krajobraz, jak po strasznej bitwie. Zdaje się, że wygrały ją samice, które po zapłodnieniu wróciły do oceanu. Samce, niepotrzebne już naturze ozdobiły plażę swoimi pancerzami. Chyba oddalamy się od cywilizacji, bo nie ma zasięgu żadnej sieci.
Kolejne miejsce to Ruby Beach. Śliczna kamienista zatoczka, dookoła leży mnóstwo jasnoszarych drzew, które wyrzucił ocean. Dzieci pływają na pniach niczym mali flisacy.
Na jednym z większych drzew, leżącym przy samym brzegu ludzie ustawili setki kamiennych piramidek. To najlepsza rzeźba współczesna jaką widziałam. Spontaniczne, jednomyślne działanie ludzkiej wspólnoty i przyrody, które wykreowało przepiękną, symboliczną formę. Pogoda jest dla nas łaskawa i możemy podziwiać w słońcu wielkie, pokryte darnią skały, obmywane falami, na których gniazdują maskonury i inne wodne ptactwo. Zaczarowana kraina, szkoda ją opuszczać, ale zapada zmierzch i odjeżdżamy w stronę kempingu Forks 101 RV Park.