Nasze miejsce noclegu nie było wybrane przypadkowo. W Lincoln City jest duży outlet zachwalany przez internautów. Trochę nas to dziwi, ale warto było wybrać się do tego sklepu i popatrzeć na amerykańskie rodziny robiące sobotnie zakupy. Poza tym można dobrze się poczuć, gdy okazuje się, że przeciętna europejska kobieta tu nosi rozmiar XS, który zwykle jest przeceniony, bo wcześniej nikt się w niego nie wcisnął. Zafrapowały nas manekiny sklepowe o pulchnej sylwetce. Naprawdę szczupło się poczuliśmy i z czystym sumieniem zamówiliśmy lunch, a potem ruszyliśmy wylegiwać się na plaży.
Kostiumy kąpielowe nadal nie ujrzały światła słonecznego, zresztą my też, bo we mgle z trudem wypatrujemy oceanu. Jest zimny, wzburzony i szary, tak jak wszystko dookoła. Czasem tylko go słyszymy. Na tej plaży nikt nie ułoży piosenki o opalonej Monice. W podobnym miejscu, swoje depresyjne wiersze pisała samobójczyni Sylwia Plath i tu na pewno wielu jeszcze smuci i trudzi się poetów.
My jednak nie stworzymy wiekopomnego poematu, bo spieszymy się do muzeum lotnictwa w Tillamook (dalej drogą 101 na północ). Po drodze mijamy krajobrazy przypominające Szkocję lub Bretanię - roślinność bujnie rozrasta się korzystając z oceanicznej wilgoci. Stada krów wyglądają tak, jakby pozowały do kopii osiemnastowiecznych, sielskich landszaftów z Anglii. Olbrzymie hortensje w szafirowym i purpurowym kolorze posadzone przez właścicieli białych domków skrywają swoje francuskie korzenie.
Muzeum statków latających jest czynne do 17:00 i kiedy wbiegamy dwadzieścia minut przed zamknięciem miły pan wpuszcza nas za darmo. W ogromnym hangarze stoją tu samoloty wojskowe, awionetki i zabytkowe dwupłatowce. Można wejść do wielkiego brzuchatego transportowca, Boeinga 377, który jeszcze w latach siedemdziesiątych służył do transportu kadłubów innych samolotów.
Zaczynamy rozglądać się za noclegiem. Wszystkie kampingi znalezione w Internecie i sprawdzone telefonicznie są zajęte. Jesteśmy niedaleko Portland, z którego wszyscy mieszkańcy postanowili właśnie w tych okolicach pożegnać się z wakacjami. Warto jednak zapytać w recepcji o mniej znane kempingi. Zjechaliśmy z głównej ulicy kierując się reklamami i trafiliśmy w zadziwiające, ale jakże klimatyczne miejsce. Przed starymi, obskurnymi domkami kempingowymi, wśród sterty gratów wygrzewają się koty. Mocno zniszczona alkoholem twarz właścicielki skrzywiła się na nasz widok. Zostaliśmy pouczeni, że dzieci mają nie brudzić w łazienkach. Chyba jesteśmy jedynymi turystami tutaj. Do domków przyporządkowane są skrzynki na listy ustawione grzecznie w rządku przy drodze. Dla chętnych podaję nazwę kempingu Forestlakesresort.com. Ale polecić, to się go za bardzo nie da...
Spokojni już, że mamy gdzie spać, jedziemy do pobliskiej, letniskowej miejscowości Seaside, żeby zobaczyć zachód słońca nad oceanem. Wjeżdżamy w wąską uliczkę, próbując nie otrzeć autem o zaparkowane wzdłuż samochody i nagle słyszymy huk od strony Jacka. Aj, niedobrze! Jadący z przeciwka czerwony pickup uderzył w nasze boczne lusterko. Jacek parkuje samochód po lewej stronie drogi i biegnie poszukać części, która odpadła. Rozmawia z chwiejącym się kierowcą, którego twarz jest poobklejana plastrami. Chyba chciałby uniknąć spotkania z policją. Nie sposób ustalić kto jest winien, więc panowie rozstają się w zgodzie. Popękaną część udaje się wcisnąć na miejsce. No trudno, zachód słońca i tak nie czeka, więc chcemy ruszać dalej. Jacek przekręca kluczyk w stacyjce i w tym momencie.... słyszymy drugi huk. Tym razem po mojej stronie. Widzę złożone lusterko, przyciśnięte do szyby, z którego odpadło całe szkło i pędzącego, wymijającego nas, białego pickupa. Tym razem z ustaleniem winnego nie byłoby problemu, ale.... uciekł. Między jednym, a drugim uderzeniem minęły trzy minuty. Trzecie lusterko mamy w środku więc chyba trzeba stąd wiać zanim kolejny szaleniec wskoczy i nam je wyrwie. No cóż, drodzy amerykańscy kierowcy. Do tej pory uważaliśmy, że jesteści powolni i uprzejmi. Teraz, mamy jeszcze coś do dodania.....!!!!!!.... ?????.
Parkujemy cichutko w bocznej uliczce licząc, że tu nikt nam nic nie zniszczy i idziemy w końcu w stronę plaży. Przez prawie dwa tygodnie odzwyczailiśmy się od tłumu i zgiełku. Tymczasem jesteśmy potrącani przez hałaśliwych urlopowiczów, mijamy zatłoczone kawiarnie i bary z muzyką. Na plaży ustawiono wielką scenę, przed którą mnóstwo ludzi tańczy do rytmu standardów Bee Gees. Gwarno, wesoło, kolorowo. Połączenie Władysławowa z Las Vegas. Słońce, czym prędzej schowało się pod wodę.
Seaside zapamiętamy, jako wyluzowane, gwarne miasteczko, fajne dla młodych, szalonych ludzi, którzy nie lubią ciszy. Wcześniej mijaliśmy Cannon Beach. Elegancką miejscowość, gdzie zadbani ludzie w średnim wieku siedzieli w kawiarnianych ogródkach i słuchali fortepianu. Hmm, może trzeba było tam pozostać na noc?