Noc spędziliśmy na kempingu Craters of the Moon sieci KOA, niedaleko miasta Arco. Miłe miejsce odwiedzane tylko przez Amerykanów, w którym można poznać klimat pustyni Idaho. Zaraz obok jest ranczo, gdzie mogliśmy obserwować ubranego na ludowo, czyli w buty "kowbojki", jeansy, koszule w kratę i kapelusz z wywiniętym rondem właściciela, karmiącego pięknie umaszczone konie. Jednak potem pożałowaliśmy, że nie wybraliśmy kempingu w parku narodowym Craters of the Moon, który jest celem naszego dzisiejszego zwiedzania.
Co prawda moglibyśmy bać się otaczających go czarnych, bazaltowych skał o kształtach, które każdy scenograf horrorów chętnie wykorzystałby w swojej pracy, ale byłaby to niesamowita noc. Cały park, to zastygła kaldera powstała na skutek wielu wybuchów krateru następujących od kilku milionów lat. Ostatni był całkiem niedawno - dwa tysiące lat temu.
Otaczają nas przedziwne formacje w czarno-szarym kolorze. To tu w 1969 r astronauci z NASA ćwiczyli lądowanie na księżycu. W tym nieprzyjaznym, spieczonym słońcem miejscu, flora walczy o przetrwanie wysyłając swoich najwytrwalszych wojowników w postaci traw, drobnych krzaków i limb. Zdarzają się nawet małe, różowe kwiatuszki, tu nazywane Monkeyflower. Walka jednak często jest przegrana co widać po wielu uschniętych drzewach.
Zdobywamy w 10 minut szczyt Inferno Corn, będący górą ostrego żużlu. Potem idziemy przez godzinę ścieżką North Crater Trail. Nasze nogi pokrywają się czarnym pyłem, ale dzielnie maszerują po krawędzi krateru, a potem po płasko rozlanej pomiędzy skałami lawie. Przypomina popękaną i mocno spaloną bezę. Pełno tu porfirowych kamieni. Wszyscy sprzedawcy pumeksu mogliby się zaopatrzyć. Założenie białych skarpetek na dzisiejszą wycieczkę było, mówiąc delikatnie, ekstrawagancją...
Zastosowaliśmy sztuczkę z pozostawieniem samochodów na dwóch końcach szlaku, aby nie trzeba było wracać pieszo tą samą trasą.
Dzięki temu mamy jeszcze siły na to, aby dotrzeć do Indian Tunnel. To długa na 200 metrów jaskinia z zapadniętym w wielu miejscach sklepieniem. Kto lubi fotki z kontrastowym światłocieniem i dużą ilością kamieni, powinien tam się wybrać. Nie potrzeba specjalnych przygotowań, nie jest tam zimno i latarki też nie są konieczne.
Drogą nr 93 przemierzamy 150 km, by znaleźć się w Twin Falls. Szukamy mostu Perrine Bridge, ulubionego przez base jumperów (tych narwańców co z maleńkim spadochronem skaczą z budynków, skał, mostów...), gdyż spina on brzegi przepięknego kanionu, na którego dnie, czyli 155 metrów poniżej wije się nasza znajoma, Snake River. Niespodziewanie okazuje się, że jedziemy po nim, ale aby docenić ładną łukową architekturę mostu trzeba skręcić w prawo do Visitor Center. Tam poznajemy historię szalonego skoczka, który w 1974 r. wybudował specjalną rampę, by w konstrukcji przypominającej rakietę z tektury przelecieć na drugi brzeg kanionu . Na zdjęciu zawieszonym na ścianie widać jak startuje i... poprzestańmy na tym. :-(
Ostatnim punktem dzisiejszego programu są wodospady w Twin Falls (polecamy Shoshone Falls). Podwójne kaskady mają wysokość 65 metrów. Wpadają do naszej towarzyszki Snake River w kanionie, który w każdym kolejnym miejscu wydaje się coraz ładniejszy. Wodospadu Twin Falls, naszym zdaniem, nie warto już było szukać. Ani nie był podwójny ani ładniejszy, a wieczór każe nam czym prędzej szukać kampingu. Musieliśmy pokonać jeszcze 45 km drogą nr 30, aby móc spędzić noc przy kolejnym wodospadzie wpadającym do naszej "wężowej" rzeki w RV parku 1000 Hot Springs przy drodze nr 30, parę kilometrów za miastem Buhl.
Ten odcinek pomimo zmęczenia był fascynujący. Chcecie poznać prawdziwe Stany? Popatrzeć na wieczorne karmienie tysięcy krów, zobaczyć farmy z małymi domkami, przed którymi stoją pickupy i rozwalone ciężarówki? Spotkać zarośniętego gościa podróżującego dyliżansem z napisem "Jezus jest prawdą", ciągniętym przez cztery muły? To jest najwłaściwsze miejsce. Jeżeli natomiast boicie się much, nie zapuszczajcie się w te strony. Zjadły nam połowę kolacji, a następnie rozpanoszyły w naszym kamperze, chyba jutro pojadą z nami w dalszą podróż.
P.S. Wodospad Shoshon ma nazwę od plemienia Indian Szoszonow, które mieszkało na tych terenach oraz w parku Craters of the Moon. W ich legendach jest wiele nawiązań do wielkich wybuchów wulkanów i płynącej lawy.
Skoczek nazywał się Evel Knievel, był motocyklistą. Kanion w miejscu, które chciał przeskoczyć ma 457 m. szerokości, upss.