Umówiliśmy się z Jegomościem w Gwieździstym Kasku na godzinę 8:00 – miał nas odprowadzić na pokład łodzi. Żeby się nie spóźnić już o 7-ej z minutami zeszliśmy na śniadanie. I dopiero teraz, w świetle dnia, dotarło do naszej świadomości w jak zacnym miejscu pomieszkujemy. Już podczas wieczornego spaceru zauważyliśmy, że inne mijane przez nas hotele nie mają takich marmurowych westybuli, takich kandelabrów złoconych, takich kanap skórzanych... I trochę nam się to dziwne wydało, znając już nieco realia tego pięknego kraju, że płacimy za pokój w naszym przybytku ledwie 19 $. I to ze śniadaniem.
I właśnie owo śniadanie otworzyło nam oczy i uświadomiło skąd tak atrakcyjna oferta cenowa. Przyglądając się twarzom osobniczek i osobników oblepiających stoliki ustawione w ogrodzie pod drzewami dostrzegliśmy blask poświaty partyjnego aktywu... Najwyraźniej obiekt ten powstał ku uciesze pieszczochów systemu, jako miejsce kursokonferencji i motywacyjno-integracyjnych pobytów, a inostranców gościli tylko po to, by po powrocie do swych krajów dawali świadectwo powszechnej szczęśliwości jaka jest udziałem ludu pracującego miast i wsi...
O umówionej godzinie Jegomość w GK (którego nie wpuszczano na teren hotelu – teraz zrozumieliśmy, że jako element ideowo obcy...) poinformował nas w którym punkcie nabrzeża oczekuje nas łódź. Po 10-u minutach staliśmy na pomoście gotowi do wejścia na pokład. I tutaj kolejny element wczorajszych puzzli znalazł swoje miejsce, tworząc kompletny obraz – naszym przewodnikiem i tłumaczem podczas rejsu miał być... Dziobaty. Ten sam który wczoraj na dworcu, całkowicie bezinteresownie (sic!), pomagał nam załatwić transport do hotelu...
Bez względu na intencje (przecież nie wypada źle oceniać determinacji i pomysłowości w dążeniu do zarobienia paru groszy...) człowiek był sympatyczny i, jako się rzekło, w miarę sprawny językowo, więc zajęliśmy miejsca (czyli tapicerowane skajem metalowe krzesełka przydrutowane do burt) na łodzi i z ogłuszającym warkotem leciwego diesla odbiliśmy.
Wyspa Kokosowa wbiła się w dziób naszego okrętu po kwadransie przeprawiania się przez beżowo-muliste wody. Już kilkanaście metrów od przystani rozpoczynał się zmasowany atak straganów zapełnionych pamiątkarskim dobrem wszelakim. Korzystając z wczesnej pory i nieobudzonej jeszcze czujności sprzedawców przemknęliśmy chyłkiem przez pierwszy kordon. Nasz Dziobaty otworzył ul i wyjął ramkę z plastrem ociekającym złocistym miodem i oblepioną armią pracowitych owadów. Delikatnie wpychaliśmy między nie paluchy, a następnie oblizywaliśmy je z rozkoszą...
Nieco mniej odwagi wykazaliśmy kiedy Dziobaty uniósł wieko od skrzyni, w której leniwie spoczywało dwumetrowe cielsko pytona. Zanim zdążyliśmy zaprotestować złapał jednego w talii i umieścił na szyi Moniki, po chwili drugi oplatał ciało Marty (nadzwyczaj lubieżnie poczynając sobie ogonkiem...).
Po wyzwoleniu się z gadzich uścisków poczęstowano nas wodą z miodem i propolisem, oraz winem palmowym. W ten sposób zmiękczeni kolejny kwadrans poświęciliśmy na penetrację rękodzieła zalegającego bambusowe stragany...
Ruszyliśmy na spacer po wyspie. Jednak już po kilkudziesięciu metrach stanęliśmy na dłuższą chwilę pod wiatą (krytą, a jakże, liśćmi kokosowca), w której funkcjonowała fabryczka cukierków. Szczególnie zafascynował nas ostatni etap procesu produkcyjnego, czyli konfekcjonowanie. Trzy urocze niewiasty, wzorem wiadomego świstaka, siedziało i zawijało w te papierki...
Idąc sobie alejką między palmami z pełnym zaangażowaniem zapełnialiśmy karty pamięci naszych aparatów obrazami przedstawicieli egzotycznej flory, a zakamarki pamięci ich nazwami, deklamowanymi przez Dziobatego. Dowiedzieliśmy się również, że metr kwadratowy ziemi w tym uroczym zakątku kosztuje ok. 25 dolarów. I pewnie coś byśmy kupili, gdyby do metra trochę bliżej było...
Doskonałe wrażenie zrobił na nas „spływ” czółnem w wąskim kanale. Na początek włożono nam na głowy stożkowe kapelusze (żeby było jak w reklamowych folderkach...) i przestrzeżono przed nieumiejętnym trzymaniem się burt – nagromadzenie łódek płynących w obu kierunkach było tak wielkie, że z łatwością można było wystające palce postradać... Dwie wioślarki sprawnie spławiały nas wzdłuż brzegów porośniętych bezpniowymi palmami (hodowanymi na liście dachowe), jakby żywcem z ekranizacji Tolkiena przeniesionych. Zielonkawa woda, antracytowe łodygi palm, błękitne niebo, słoneczne światłocienie – przyjemniutko było...
U wylotu kanału czekała nasza łódź. Przeprawiliśmy się teraz na drugi brzeg Mekongu i wpłynęliśmy w jeden z jego wąskich dopływów. Przez kolejny kwadrans poruszaliśmy się w górę rzeczki, kontemplując formy życia (w tym ludzkiego) przycupnięte na jej brzegach. Dobiliśmy do niewielkiej przystani, gdzie kilka osób oglądając telenowelę w zawieszonym na ścianie baraczku telewizorze rzeźbiło cuda cudeńka w kokosowych skorupach.
Wsiedliśmy na rowery (tradycyjnie z kolanami przy uszach...) i pojechaliśmy w głąb lądu, zobaczyć jak wgląda życie w wersji nie przeznaczonej dla turystów... Podczas godzinnej przejażdżki napatrzyliśmy się na obrazki nie sielskie, nie anielskie, nie folderkowe bynajmniej… Wieś wietnamska bywa, okazało się, pozbawiona uroku i kolorytu tropików, za to pełna małorolnego pragmatyzmu – w obejściu przyda się wszystko, każdą starą i zniszczoną rzecz da się połączyć z jakąś inną i stworzyć „nową” jakość… Pedałując po przelotowej drodze najpierw minęliśmy kolorowy namiot wypełniony, na pozór, entuzjastami karaoke, którzy z mniejszej odległości okazali się być weselnikami jak najlepiej życzącymi młodej parze. Kawałek dalej zaś, jak to w życiu bywa, lokalny wytwórca wystawił na widok publiczny trumny przecudnej urody, wygodne, przestronne, ornamentem szykownym zdobione… Po kolejnych kilku pedałów pchnięciach oczy nasze spoczęły na przybytku wielce tajemniczym – ni to przystanek autobusowy, ni to suszarnia brezentu, ni to składnica odpadów po blachach falistych. Ale co tam robią te lustra na wszystkich ścianach, te foteliki wygodne z nierdzewnej rurki wygięte, te aromaty nietutejsze wylewające się na ulicę? Ostatni wiersz na tablicy informacyjnej przed wejściem rozwiał nasze wątpliwości – MAKE UP! Jak mogliśmy na to nie wpaść?!
Wracając wąskim dopływem do głównego koryta Mekongu dostaliśmy nagłego ataku głupawki – każda para urządziła sobie małą sesję zdjęciową na dziobie. I choć golizny, ani innych obsceniczności ani krztyny w tym nie ma, to fotki absolutnie nie nadają się do publikacji – gdyby tak dziatki nasze, albo też współpracownicy dotarli kiedykolwiek do tego dzienniczka…
Dopłynęliśmy do sporej wyspy niemal pośrodku rzeki. Już z daleka dały się zauważyć między drzewami dziwaczne budowle - nasz Dziobaty wyjaśnił, że to siedziba Kokosowego Mnicha. Mnich co prawda już nie żyje, a jego „zakon” (w szczycie rozkwitu ok. 20 dusz) został rozpuszczony, ale dziedzictwo materialne pozostało. Czegoś tak okropnie kiczowatego jak żyję nie widziałem i mam nadzieję, że już się to nie powtórzy. Dziwnie powykręcane metalowe konstrukcje przypominające wieżyczki wartownicze, sztuczna, betonowa pieczara sprawiająca wrażenie wytworu chorej wyobraźni cukiernika-olbrzyma wyciskającego przesłodki krem ze swej tutki, jeziorka, mostki, altanki… A wszystko bardziej niż odpustowo kolorowe… I jeszcze w tym wszystkim sadzawka z hodowlą krokodyli (które za drobną opłatą można było dokarmiać kawałkiem ścierwa na prymitywnej wędce zawieszonym)… Co to się z ludźmi wyrabia jeżeli wyłącznie kokosami się żywią…
Po powrocie do punktu startowego zdecydowaliśmy się odwiedzić bazar, na którym spodziewaliśmy się poczuć nieco miejscowego kolorytu. Zbliżając się do niego nabrzeżem upstrzonym chaotyczną antyarchitekturą czuliśmy go co raz bardziej. Ten kolory znaczy… A składał się na niego przede wszystkim niezwykły aromat produktów spożywczych pochodzenia rzecznego - patroszonych, solonych, suszonych, marynowanych, żywcem trzymanych i w garnkach gotowanych.
Ciekawym przeżyciem okazała się również wizyta w zabiegałce gastronomicznej nieopodal bazaru. Po kilkudziesięciuminutowych poszukiwaniach odpowiedniego przybytku rozsiedliśmy się przy metalowym stole na chodniku. Korzystając z jedynego dostępnego narzędzia komunikacyjnego jakim był palec wskazujący wybieraliśmy makaron biały (ryżowy) lub żółty (niewiadomego składu), a pani według własnego uznania i najlepszych tradycji kuchni krawężnikowej dokładała do miseczek przeróżne zieleniny, kawałki mięsa, sajgonki (nożyczkami cięte), sosy aromatyczne, a najgrzeczniejszym to i nawet chochlę rosołu. Choć oprawa była dość spartańska (czy to powiedzenie jest adekwatne w azjatyckich realiach?), to wrażenia kulinarne naprawdę znakomite. A do tego jeszcze rachunek, który łącznie z napojami butelkowanymi, opiewał na całe 7 dolarów… Za wszystkich!
Tak pokrzepieni udaliśmy się do hotelu, odebraliśmy z przechowalni nasze wory plecowe, wykonaliśmy coś na kształt ablucji w łazience przy recepcji i dwiema taksówkami udaliśmy się na dworzec autobusowy – czas było wracać do Ho Chi Minh City. Zapłaciliśmy grzecznie po półtora dolara za bilet i zajęliśmy miejsca w pojeździe (tym razem trafił nam się taki pamiętający czasy sześciokonnych dyliżansów…). Ostatnie minuty przed odjazdem zostały skrzętnie zagospodarowane przez miejscowych dostawców usług cateringowych (napoje zimne i gorące, batoniki, kanapeczki, owoce, gumy do żucia, a nawet pierożki na parze serwowane na ciepło z dymiącego sagana). Oczywiście skorzystałem z tych nęcących propozycji, ograniczając się do kupowania takich, których nie potrafiłem nazwać ani wyobrazić sobie ich smaku…
Jako że tym razem nie lało, a i noc jeszcze nie zapadła mogliśmy swobodnie obserwować przesuwający się za oknami krajobraz. Marta stwierdziła, że po raz pierwszy w życiu jedzie przez ponad sto kilometrów i widzi wyłącznie garaże. Nic dodać, nic ująć – tak właśnie prezentuje się przydrożna zabudowa na trasie My Tho – Sajgon.
A w Sajgonie była już tylko kolacja, mały spacerek po mieście (Klimek twierdził, że jak tylko Moni gdzieś się oddalała, to od razu otrzymywał niedwuznaczne propozycje…) i hotel. Po drodze zdążyliśmy jeszcze zobaczyć jak tutejsi kibice świętują zwycięstwo swojej drużyny futbolowej. Dziwnie jakoś tak bez pijaństwa i bijatyki…
Aaa, no i oczywiście spotkaliśmy Izę, Martę i Piotrka – w mieście liczącym 6 mln ludzi to chyba nic niezwykłego…