Nie mieliśmy zbyt wiele czasu do odjazdu autobusu do delty Mekongu, więc śniadać trzeba było wcześnie, a przeżuwać pośpiesznie. To jeszcze udało nam się zrobić wspólnie, ale potem grupa uległa kompletnej dezatomizacji, ze względu na rozbieżność priorytetów...
Jak nie trudno się domyślić Marta i ja pierwsze korki skierowaliśmy do Muzeum Sztuk Pięknych. Dwa piękne, zaryzykuję stwierdzenie secesyjne, budynki, wystawione w początkach XX w. staraniem bogatych, chińskich rodzin kupieckich władza ludowa spożytkowała w sposób jak najbardziej egalitarny... Zaczęliśmy zwiedzanie wśród zapachu kwiatów dobiegającego z ustawionych w wystawnym westybulu wieńców, koszy i wiązanek (żeby tak Zachęta chciała w ten sposób witać swoich gości...). Przechadzając się od sali do sali z co raz większym zdziwieniem, ale i przyjemnością, oglądaliśmy malatury wykonywane w technikach olej na płótnie, olej na desce oraz laka na desce. Podczas wykonywania bogatej dokumentacji fotograficznej (tak żeby się móc do pionu doprowadzić, gdyby kiedykolwiek przyszło nam do głowy z wyższością na sztukę azjatycką spojrzeć...) podszedł do nas mężczyzna nie młody i nie zgrabny, ale za to uśmiechnięty uśmiechem pozytywnie podłechtanego pięćdziesięciolatka. Dzięki jego bardzo (ale to bardzo!) wyraźnej wymowie wietnamskiej oraz ruchom kończyn górnych dowiedzieliśmy się, że to tu, to on. Po chwili podbiegło do nas jakieś zjawisko nastoletnie i wręczając katalog potwierdziło, że oto stoimy przed obliczem twórcy. Korzystając z pomocy lingwistycznej wyraziliśmy wyrazy najwyższego uznania, skomentowaliśmy (artystycznymi ustami małżonki) walory i zalety, oraz skomplementowaliśmy jak należy (w czym również aktywny udział wziąłem). Pan Artysta w ramach rewanżu z ochotą złożył autograf na katalogu i zaprosił nas, na wernisaż wystawy jego oraz jedenastu innych twórców wystawianych w salach na parterze. W dalszym ciągu rozmowy Marta wyciągnęła z Pana Artysty kilka informacji dotyczących tajników warsztatu (jakże przydatnych!) oraz dowiedziała się, że przed laty był on wykładowcą... na warszawskiej ASP!
Co prawda mieliśmy w planie jeszcze kilka innych miejsc do odwiedzenia w tym zwariowanym mieście, ale przecież takiej okazji nie można było przepuścić... Oglądaliśmy więc ekspozycje stałe i czasowe nieśpiesznie, w skupieniu... Niestety część zbiorów (na szczęście niewielka) nosiła wyraźne piętno walki klas oraz wyraźnego triumfu jedynie słusznej i przewodniej siły narodu. Po zakończeniu konsumpcji zbiorów biletowanych weszliśmy do maleńkiej dziupli przyklejonej do budynku głównego, w którym mieściła się galeria komercyjna. Przywitało nas olbrzymie zdjęcie Azjatki z Bill'em Clintonem. Po kolejnych sześciu krokach poznaliśmy ową damę. Okazało się, że była dyrektorem galerii w roku 2000, kiedy to po raz pierwszy od zakończenia wojny amerykański prezydent odwiedził Wietnam. Porozmawialiśmy nieco na temat wystawionych obrazów, dowiedzieliśmy się, że ten który nam się podobał kosztował 2600$ (czyli 130-to krotność pensji robotnika) i że nie ma najmniejszego problemu z dostarczeniem nam dzieła do domu...
Wernisaż opuściliśmy po kilkunastu minutach, albowiem laudacje na cześć każdego z dwunastu artystów wygłaszane w języku mało przyswajalnym nieco nas znużyły i poprzestaliśmy na obfotografowaniu śmietanki artystycznej Sajgonu, której, nolens volens, staliśmy się częścią :-)
A przed galerią już czekało na nas dwóch szczerbatych niegdysiejszych młodzieńców na swych wspaniałych skuterkach i za dwa dolary od osoby zawieźli nas do Pagody Jadeitowego Cesarza (Phuoc Hai Tu), czyli najpiękniejszej i najważniejszej świątyni taoistycznej. Już przy wejściu zostaliśmy oskubani, jak przystało na turystów, z kolejnych dwóch dolarów – kupiliśmy worek małych, żywych złotych rybek oraz żółwia błotnego w szklance. A wszystko to po to, żeby wpuścić je następnie do świątynnej sadzawki i mieć zapewnione „good luck and happienes”. Ciekawe co się z nimi działo po zmroku, kiedy zamykano świątynię...
A jest ona doprawdy magiczna. Olbrzymie posągi wojowników, mniejsze bóstw i mędrców, wszędzie płaskorzeźby, kadzidła, pątnicy, dary wotywne...
Po wyjściu okazało się, że nasi „riderzy” czekają na nas z szerokimi uśmiechami i wprost nie mogą się doczekać, by jeszcze raz móc nas gdzieś zawieźć. Dojechaliśmy do Pałacu Zjednoczenia, przespacerowaliśmy się wzdłuż Notre Dame, aż do starej poczty głównej (zaprojektowanej przez p.Eifla). O ile katedra była zamknięta, to już poczta wypełniona była interesantami i turystami. Secesjonistyczne wnętrze z pięknym sklepieniem zrobiło na nas doskonałe wrażenie, a największym przebojem okazały się bankomaty zainstalowane w dawnych, drewnianych kabinach do rozmów zamiejscowych.
Nie mogliśmy sobie odmówić dotknięcia legendy jaką bez wątpienia był Hotel Rex. To w jego barze na dachu podczas wojny spotykali się oficerowie, agenci wywiadu i dziennikarze by sącząc chłodne drinki wymieniać się informacjami na temat bieżących wydarzeń. Wjechaliśmy na piąte piętro, rozparliśmy się w fotelach w cieniu wielkiej mosiężnej korony (stanowiącej godło hotelu) i kołysani szmerem niewielkiej fontanny pozwoliliśmy kelnerom prześcigać się w uprzyjemnianiu nam życia. A przyznać trzeba, że w sztuce tej osiągnęli mistrzostwo...
Dla równowagi poznawczej po opuszczeniu tej pięciogwiazdkowej oazy udaliśmy się na targ Cho Ben Thanh. Morze tekstylnej tandety, zalotne nagabywanki, orientalne zapachy... Daliśmy się skusić jednej z garkuchni i skonsumowaliśmy przeźroczyste pierożki z zatopioną w środku pomarańczową krewetką – piękne i smaczne.
Przy wyjściu z budynku bazaru zostaliśmy ugodzeni pierwszymi kroplami soczystego deszczu. Krople były rzadkie, dojrzałe, napęczniałe... Po kilku chwilach, kiedy wyszliśmy z budki z bankomatem, krople zdecydowanie przestały być identyfikowalnymi jednostkami - zamieniły się w półprzeźroczystą ścianę wody. Po kilkuset metrach byliśmy w naszym hostelu, przemoknięci do trzeciego pokolenia. Odebraliśmy plecaki z przechowalni, okulbaczyliśmy się, opakowali z peleryny najbardziej nieprzemakalne, założyli sandały i ruszyliśmy na przystanek autobusowy. W ciągu tych dwudziestukilku minut od rozpoczęcia opadu spadło tyle wody, że podczas marszu kostki mieliśmy cały czas pod powierzchnią. Z góry natomiast nieprzerwanie wiadrami podawano wilgoć w ilościach monsunowych... Oczywiście sytuacja ta nie spowodowała zamarcia ruchu ulicznego – ot, troszkę wolniej trzeba było jeździć, tu i ówdzie jakiś zalany skuter lub samochód lekko blokował drogę.
Autobus linii numer 2 podjechał dość szybko i zabrał nas na południowy dworzec autobusów dalekosiężnych. Na miejscu szybko kupiliśmy bilety (po 1,5$) i zostaliśmy poprowadzeni do pojazdu. Ale po co tak wcześnie? Przecież do odjazdu została jeszcze godzina! No dobra – nie gadać, tylko wsiadać!
Zajęliśmy miejsca i już chcieliśmy zacząć się nudzić, kiedy silnik zaczął pomrukiwać i odjechaliśmy. I to 45 minut przed rozkładem... No bo skoro autokar już się prawie napełnił to po co czekać – Azja...
Wyjazd był niemalże jak do Janek – półtorej godziny korka aby wydostać się z miasta. Bonusem było brodzenie w rozległych bajorach i obserwowanie autochtonów nawigujących pośród rozlewisk – Marta nagrał chyba z 18 godzin filmu... Jeszcze większą premią okazała się podróż w ostatnim rzędzie. Obok Najukochańszej zasiadła Pani w Wieku Babciowym i już po kilku minutach zagaiła rozmowę. Po Wietnamsku oczywiście. Na początek pogłaskała przedramię białej białogłowy, potem ujęła dłoń, rozprostowała palce i tonem nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, że taka piękna białoskóra, która nie sadzi ryżu i bawołów nie oporządza powinna mieć długie paznokcie – ooo, taaakie przynajmniej. A ile dzieci? A duże? Po kilkunastu minutach aerobikowej rozmowy nowa przyjaźń została przypieczętowana – PwWB podarowała nam cztery zupki marki "Vifon" o smaku kurzołapkowym, a my jej smycz biało-czerwoną z napisem Polska (po Wietnamsku: Ba Lan) oraz metalowe pudełeczko z orłem na wieczku, skrywające miętowe cukiereczki po 2 kalorie sztuka... Nasza PwWB klikała sobie szeklą na końcu smyczy przez kolejnych 80 minut podróży, sięgała raz po raz do tik-taki i mruczała rozkosznie...
Nie mniejszą radość sprawiło nam zadzierzgnięcie znajomości z pewnym zażywnym czterolatkiem trzy rzędy przed nami. Zrazu przyglądał nam się nieufnie i z ukrycie, następnie wystawiał już oboje skośnych ocząt ponad oparcie matczynego fotela, żeby w końcu zdobyć się wystawienie paluszków w triumfalne „V” (skąd on znał Wałęsę??!!!). Po chwili robiliśmy do siebie wzajemnie najszkaradniejsze miny i śmialiśmy się do rozpuku (wespół z połową autobusu). Znajomość przypieczętowaliśmy polską krówką (którą jeszcze przed odjazdem poczęstował nas Winiarek) – młodzieniec doznał kompletnego amoku.
Ostatnią zawartą w autobusie znajomością był Pan Ospowaty, w wieku 55+. Zaczęło się od tego, że siadając w przedostatnim rzędzie pośrodku, czyli na rozkładanym foteliku u moich stóp, postanowił sprawdzić czy miejsce to jest odpowiednio wygodne. Odwrócił się więc, pogłaskał mnie po kolanach, a następnie złożył na nich kędzierzawą potylicę. I tak sobie jechaliśmy czas jakiś...
Na dworcu autobusowym w My Tho zwykły tłumek taksówkarzy i rykszarzy został przez nas elegancko odprawiony. Za wygraną nie dawał tylko jeden Dziobaty, mówiący całkiem przyzwoicie po angielsku. Powiedział nam jak dojść do hotelu (ok. 3,5 km), a w końcu pomógł wynegocjować dobre ceny z taksówkarzem i kierowcami skuterków. Winiarek z kobietami i bagażami pojechał autem, a Klimek i ja wskoczyliśmy za plecy kierowcom jednośladów. Ruszając nie przypuszczaliśmy w jak makiawelistyczną intrygę właśnie zostaliśmy wplątani...
Kilka chwil jechaliśmy w grupie, ale w pewnym momencie okazało się, że jadąca za nami taksówka gdzieś się zgubiła. Kilkuminutowe oczekiwanie nie przynosiło rezultatu więc kontynuowaliśmy podróż. Zajechaliśmy pod jasno oświetlony, duży hotel, przed którym kręciło się sporo obcokrajowców. Nigdzie nie widziałem jednak jego nazwy, wszedłem więc do środka żeby zapytać w recepcji. Okazało się, że to nie tu... Kiedy wyszedłem do Klimka okazało się, że jeden ze skuterów po zainkasowaniu należności zdążył już odjechać. Wtedy to podszedł do nas Jegomość w Gwiaździstym Kasku, który słyszał moje pytanie skierowane do recepcjonisty i zaproponował, że doholuje nas pod właściwy adres. Klimek wskoczył mu na zaplecze, ja dosiadłem skuterek złowiony na dworcu i pojechaliśmy. Po 5 minutach byliśmy na miejscu. I to w samą porę, bo nasze małżonki właśnie chciały zawiadomić policję o porwaniu...
Tymczasem Jegomość w GK odmówił przyjęcia banknociku za fatygę mówiąc, że pomógł „po przyjaźni, a nie dla pieniędzy”. A tak w ogóle, to tak się przypadkowo się składa, że pan ma łódź którą wozi turystów po delcie i chętnie wszystko dla nas zorganizuje. Poprosiliśmy, żeby przyjechał za dwie godziny – chcieliśmy coś zjeść oraz zorientować się jak wygląda oferta rejsów na mieście. Spacer wzdłuż nabrzeża nie na wiele się jednak zdał, bo ze względu na późną porę (była już 21-sza). Monika z Klimkiem weszli więc do jednego z hoteli by podpytać w recepcji. Dziewczyna była oczywiście słabo zorientowana, ale wykręciła numer do firmy zajmującej się rejsami turystycznymi. Jakież było zdziwienie obu stron kiedy okazało się, że Monika rozmawia z …. Jegomościem w GK. Po kolejnych trzech minutach jego skuterek z piskiem zatrzymał się przy naszej grupce – czyżby wszyscy w tym mieście pracowali dla niego?! Po półgodzinnych pertraktacjach dobiliśmy targu i umówiliśmy się na poranek dnia następnego.
Po powrocie do hotelu udało nam się przeprowadzić wideokonferencję z synkiem. Opowiedział nam o zadymach w Wawie z okazji Święta Niepodległości... W Sajgonie natomiast z tej samej okazji w budynku opery odbywał się właśnie koncert Jarosław Śmietana Band - co kraj to obyczaj...