Zanim rozpoczął się nowy dzień, to jeszcze miało miejsce zakończenie poprzedniego. Tyle tylko, że owo zakończenie nie zmieściło się w zapiskach opatrzonych stosowną datą i dlatego teraz należy odnotować, co następuje:
1.Późnym popołudniem coś w krzakach zawarczało, zachurgotało, zajęczało i spośród dymów piekielnych pojawił się najprawdziwszy Terminator (po Czesku: Elektronicki Mordulec)! Pokręcił się po terenie, wzbudzając piski zachwytu i przerażenia u panien i mężatek, pomyszkował wśród listowia i z zimną krwią wykończył wszystkich kosmitów, którzy z cichym bzyczeniem zasadzali się podstępnie na rodzaj ludzki.
2.Ledwie opadł kurz bitewny, a już z bazy kosmitów krążącej w stratosferze spadł na nas deszcz rzęsisty. Tu jednak trafiła kosa na kamień – nieustraszony Komandor Winiarek postanowił dać zdecydowany odpór i ku pokrzepieniu serc ziemiańskich wskoczył bohatersko do basenu pokazując obcym, że nic sobie z ich zemsty nie robimy! Deszcz jednak okazał się mieć właściwości toksyczne, na co wyraźnie wskazują ubytki w szczytowej części kostiumu Komandora...
3.Wieczorem, podczas spaceru do restauracji, zrozumieliśmy jednoznacznie, że z tymi kosmitami nie ma żartów – byliśmy śledzeni już od wejścia na pokład samolotu we Fraktfurcie! Bo to przecież nie mógł być przypadek, że dwie młode damy (o pseudonimach Iza i Marta), siedzące w samolocie (po Cesku: v letadle) trzy rzędy przed nami, co drugi dzień „wpadały” na nas na ulicy w najróżniejszych miejscach Wietnamu! I teraz znowu przypadek!? I do tego ten agent Piotrek który dołączył do ich oddziału gdzieś w okolicach Halong Bay?! Tak, bez wątpienia są na usługach Imperium....
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------- --------------------------------------
Rozpoczął się ostatni poranek z falami w tle. Od przebudzenia dało się wyczuć pewną nerwowość – wszyscy chcieli nałapać jeszcze tych promieni słonecznych i morskiej bryzy. Tak na zapas... Śniadanko (romantyczne, a jakże...) zjedliśmy jakoś wcześnie i wyjątkowo obficie – takich smażonych ryży z warzywami, takich nudli ze skrawkami mięska, takich GÓR owoców, takich panierowanych bananów, takich frykasów wszelkiego autoramentu nie doświadczymy zapewne już do końca podróży...
Bohaterem poranka został niewątpliwie Winiarek, który nie zważając na flautę postanowił pobrać lekcję windsurfing'u (i to już drugą w ciągu dwóch dni!). Pan Instruktor wybrał się na wodę kajaczkiem, a biednego Bogusia ustawił na desce o wyporności 200 litrów i kazał mu nawigować. Pokrzykiwał przy tym tak donośnie, że nawet jak oddalili się o 300 metrów od brzegu, to i tak wiedzieliśmy co się kursantowi nie udało. My, to znaczy Polskie Towarzystwo Czytelniczo – Polegujące...
O 13:30 pod bramę naszego hoteliku zajechał zamówiony autobus rejsowy do HCMC (czyli Ho Chi Minh City). Wrzuciliśmy plecaki do luków, zajęliśmy pozycje pośladkowo-fotelowe i ruszyliśmy na zachód!
Właściwie, to mieliśmy wrażenie jakbyśmy cały czas jakimś przedmieście jechali, tak od Mszczonowa do Nadarzyna i dalej – wszędzie mizerne zabudowania, drogi w przebudowie...
Pięć godzin minęło jak z bicza trzasł i wyładowaliśmy się w centrum Dystrict 1, sercu Sajgonu. Wrzuciwszy plecaki na należne im miejsce podreptaliśmy pod zarezerwowany przez Monikę adres, czyli do hostelu młodzieżowego. Jakieś było nasze zdziwienie, kiedy jednak wpuścili nas do pokoi! Podkreślam: do hostelu MŁODZIEŻOWEGO! Pokój miał co prawda 2,5 x 3,5 metra (a łazienka jak w kamperze), ale duże łóżko nadawało się do przytulania jak mało które w tym kraju..........
Po szybkim prysznicu wyszliśmy na miasto w celu:
a) znalezienia środka transportu do delty Mekongu;
b) znalezienia środka transportu do tuneli Wietkongu
c) znalezienia kolacji;
Pierwsze dwie sprawy załatwiliśmy w ciągu 15 minut w pobliskim biurze podróży, a do punku „c” ciągnęliśmy się chyba z 20 minut (żeby zadowolić gusta wszystkich uczestników wycieczki). W końcu nasz wybór padł na lokal „117” przy ulicy Jakiejśtam. Na sali pracowało 14 kelnerów (płci obojga), menu liczyło sobie około 380 stron (+ errata, naturalnie...) i generalnie było kapitalnie!
Zamówienia posypały się dość różne, ale na szczególną uwagę zasługuje oczywiście Winiarek (wróg seafood'u!), który zamówił seafood oraz małżonka moja Marta zamawiając pieczonego GOŁĘBIA (z dziobatą głową i innymi skrzydełkami!). Przy tych breweriach moja Ryba Wężowa (czyli niby ryba, ale z głową węża) była jak wycieczka do „KFC”....
Było smacznie i oryginalnie, i poszliśmy spać...