Tym razem śniadanie było zjedzone o przyzwoitej porze, tak ok. 8-ej, w przyhotelowej zabiegałce, z widokiem na lokal lokalesami zaludniony. Obie grupki dyskretnie przyglądały się sobie wzajemnie i komentowały, każda w swoim gronie, cóż to za wynalazki ci z drugiej strony ulicy na talerzach mają...
Od szefowej śniadaniowni wypożyczyliśmy jeszcze 6 rowerów dwukołowych ogólnego stosowania, z koszyczkiem na kierownicy, bez przerzutek, ale za to z siodełkiem szerokim i wygodnym, zawieszonym na takiej wysokości, że siedząc na nim kolanami po asfalcie szorowałem, a trzymając stopy na pedałach musiałem uważać, żeby sobie uszu nie posiniaczyć. No po prostu taki normalny wietnamski rower męski...
Rozdzieliliśmy się na pododdziały i załatwialiśmy każdy na własną rękę ostanie zakupki pamiątkarskie, przymiarki u krawca, jedzenie na drogę, itd.
W ramach tego ostatniego zajrzeliśmy z małżonką Martą na bazarek, żeby tak bardziej na ludowo się zaopatrzyć. U pewnej miłej Starszej Pani skosztowaliśmy zawartości zawiniątka z liści bananowca – kryła ona w sobie ryżowego, sprężystego żelka wielkości piłeczki pink-pongowej, a w nim z kolei czaił się farsz mięsny, pierogowy, aromatyczny całymi Indochinami. Zakupiliśmy 10 sztuk. A potem jeszcze 6 takich samych knedlików, tylko żółtych, z nadzieniem kokosowo-fistaszkowym. Następne zakupione pozycje to ciasteczka z sezamem (paczka z białym i paczka z czarnym), kiść małych bananów, paczka cukierków-galaretek z ananasa i na koniec tabliczka ciasta... z czarnej fasoli. No po prostu same pyszności! I co równie ważne – zero wynalazków białego człowieka...
Zostawiwszy u Starszej Pani zawrotną sumę 8$ staliśmy się automatycznie ulubieńcami i stałymi klientami jej córki z sąsiedniego straganu. Nie dało się więc odejść bez zakupienia kilku paczek wietnamskiej kawy (taj o czekoladowym aromacie), małej buteleczki ze żmiją w środku (pomaga na wszystko ;-) , można pić lub wcierać w chore miejsca....) i tej śmiesznej zaparzarki do kawy.
I już chcieliśmy odejść, ale pojawiła się siostra Pani Kawiarki oferując usługi swojego salonu kosmetycznego. Na nic zdały się tłumaczenia, że nie mamy czasu („madam, ten minits and ju be hepi end bjutiful”), tym bardziej, że Pani Kosmetyczka proponowała niecodzienny zabieg...
Przebiliśmy się przez rząd straganów wzdłuż alejki i weszliśmy do gabinetu. W kantorku wydzielonym wzorzystymi zasłonami rozpiętymi na drutach, stanowiącym część sporej hali, ustawiono dwie całkiem przyzwoite leżanki zabiegowe, stolik na przybory i kosmetyki, oraz zwyczajowy ołtarzyk. Jako że mieliśmy „ten minits” Pani Kosmetyczka zadzwoniła po kolejną siostrę, a ta przyszła z jeszcze jedną siostrą czy koleżanką – nie dociekaliśmy. Marta z wyrazem zaciekawienia i lekkiego zaniepokojenia dała się rozłożyć trzem uwodzicielskim szamankom na leżance.
Najstarsza i zapewne najbieglejsza w swym fachu pani usiadł przy boku małżonki, sposobiąc się do podjęcia działań twarzowych. Pozostałe dwie z gracją wplotły się w odnóża najukochańszej, tak aby każda z nich miała pełną władzę na nad łydką, tudzież stopą. Najstarsza sięgnęła do stolika i zdjęła z niego... wielką szpulę białych nici. Odwinęła z niej około półtorametrowy odcinek, odgryzła, związała w pętlę, włożyła w nią obie dłonie, a następnie zaczęła skręcać nić kręcąc rękami w przeciwnych kierunkach. Teraz miała już gotowe narzędzie – zahaczona o kciuk i palec wskazujący każdej z dłoni nitka tworzyła kształt klepsydry. Rozwodząc lub sklejając naprzemiennie palce po obu jej stronach wprowadzało się w ruch śrubowy nitkę pośrodku. I tak właśnie działał najdelikatniejszy, najskuteczniejszy i najmniej awaryjny na świecie... depilator.
Najstarsza posmarowała jeszcze liczko najukochańszej jakimś mazidłem, przyłożyła jej „nitkolator” do skóry i zaczęła operację. Młodsze koleżanki przy odnóżach poszły w jej ślady i po chwili ten trójgłowy pająk przebierał paluszkami lewa-prawa, lewa-prawa ogołacając skórę z najdelikatniejszego nawet meszku. Najstarsza po kilku minutach zakończyła pracę nad liczkiem („mister, luk, bejbi born”) i tą samą metodą wyregulowała brwi. Po umówionych dziesięciu minutach panie zakończyły zabieg, a oszołomiona i ogołocona małżowinka siadła na leżance, uśmiechnęła się i czym prędzej wyszła...
W samo południe opuściliśmy pokoje, a napęczniałe po wizytach u krawców plecaki zrzuciliśmy przy recepcji. Następnym punktem programu był rowerowy wypad na plażę, oddaloną o 4 km. Bez większej zadyszki udało nam się dotrzeć do miejsca, w którym świat lądowy od morskiego oddziela pas terenu prowokujący niezmiennie dziwne zachowania u ludzkości...
Pas piaszczystych, niewysokich wydm porastał las piniowy, niemalże jak w śródziemnomorzu. Zaparkowaliśmy w nim rowery i pomaszerowaliśmy szeroką, piaszczysta i bardzo czystą plażą taaaaam i z powroooootem. W trakcie spaceru kilkaset razy grzecznie odmówiliśmy skorzystania z oferty restauracyjek przycupniętych między drzewami, wyminęliśmy jakichś wędkarzy (sprzęt: bambusowy kijek z przybitą szpulą po kablu elektrycznym + żyłka), podnieśliśmy trochę różnych ciekawostek wyrzuconych na brzeg, a tak generalnie to taplaliśmy się na granicy wody, pozwalając zamakać podwiniętym nogawkom naszych spodni. A najbardziej rozbrykała się Maggie, która najbardziej zamoczyła najkrótsze szorty...
W drodze powrotnej do Hoi An zatrzymaliśmy się w najbardziej urokliwej knajpeczce, jaką do tej pory udało nam się spotkać. Na brzegu rzeki, a właściwie na palach nad rzeką, usadowił się olbrzymi taras osłonięty dachem z palmowych liści, a na nim stoliki, foteliki, maty, leżaki i szezlągi. Przy wejściu powitał nasz szyld „Slow food, slow life”... Po chwili pojawiły się nimfy z zimnym piwem, sałatką z pędów lotosu i owocowymi koktajlami. Chyba właśnie tak wyobrażałem sobie Indochiny epoki kolonialnej...
Ale żeby nie było tak sielankowo to po zjedzeniu przekąsek porowerowaliśmy z Klimontami na wyspę w Hoi An, gdzie zasiedliśmy w najbardziej lokaleskiej garkuchni jaką tylko można sobie wyobrazić: z betonowej wylewki na skraju szuwarów wystawały trzymetrowe, metalowe słupki stanowiące podporę dla dachu z „beleczego”, standardowo mikroskopijne stoliki i plastikowe foteliki. Miła pani wytłumaczyła nam, że szef kuchni przygotował dzisiaj makaron z wieprzowiną (który zamówiliśmy wszyscy) i sałatkę (tylko ja). Po przyniesieniu okazała się być bogato dosmaczona żabim skrzekiem – oryginalne i ciekawe... W oczekiwaniu na „nudle” Moni wypatrzyła, że przy sąsiednim stoliku ludność odłamuje kawałki białego, okrągłego opłatka wielkości pizzy, macza je w miseczkach z brązowym sosem i konsumuje z wyrazem błogości na twarzy. Po kilku chwilach migania kelnerka zrozumiało o co chodzi i już za moment mieliśmy talerz i miseczki przed sobą. Moni jako pierwsza odłamała kawałek białego (tak naprawdę okazało się, że są to trzy warstwy – dwie chrupiące i jedna ciągnąca między nimi), zamoczyła w sosie, włożyła w stosowny otwór i... wysączyła przez zaciśnięte zęby słowa, których istnienia nawet nie podejrzewałem. Dla ułatwienia dodam, że nie miały być one laudacją na cześć nowo poznanej potrawy... Pomyślałem, że delikatna, słodkolubna kobieta po prostu nie poznała się na wyrafinowanych smakach tutejszej kuchni i sam dokonałem degustacji... Ok, spokojnie... Trzeba wyregulować oddech... Przełknąć... No dobrze, może tylko pierwszy kęs był taki... Duga próba, trzecia... Bez zmian. Brązowa ciecz w miseczce pozostała fermentującymi pozostałościami po oprawianiu ryb. Gdyby polski SANEPID znalazł jeden gram czegoś takiego w odległości kilometra od smażalni, to zapewne cała plaża w Juracie zostałaby zamknięta...
Po powrocie do hotelu i oddaniu rowerów do śniadaniowni wzięliśmy krótki prysznic w łazience przy basenie (wszak pokoje opuściliśmy już wcześniej), zarzuciliśmy plecaki i ruszyliśmy do punku zbornego, skąd mieliśmy wyruszyć w najdłuższą podróż autokarową w czasie całej wyprawy. Po kwadransie byliśmy na miejscu i w mocno międzynarodowym towarzystwie czekaliśmy na przybycie naszego sypialnego dyliżansu.
Przyjechał w miarę punktualnie (Azja!) i rozpoczęliśmy procedurę załadunku. Ludzi i ładunków. Dziewczęta podjęły się pójścia na pierwszy ogień i zajęcia dobrych miejsc, a chłopcy mieli lekko blokować napór gawiedzi do wnętrza (a co za tym idzie - na dziewczęta) oraz załadować plecaki do luków bagażowych. Już kiedy dołączyłem do grupy (plecaki!) usłyszałem opowieść jak to stewardzi zniweczyli nasz plan. Otóż żeńska część ekipy wparował na pokład i zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przechwyciła stanowiska z przodu pojazdu. Miało być lepiej widać drogę, ale przede wszystkim chodziło o zwiększenie odległości od warczącego silnika i toalety (czasami również warczącej...). Niestety załoga miała inną koncepcję i twierdząc, że ci którzy pierwsi wsiadają nie mogą blokować przestrzeni innym, poprzesadzała nasze księżniczki nieco dalej. Było trochę podniesionych głosów (Klimek), szklistych oczu (Maggie), przepychania i wciskania, ale w końcu jakoś się pomieściliśmy i autokar ruszył.
Z tym „pomieszczeniem się”, to chyba jednak trochę przesadziłem... Stwierdzenie powyższe odnosi się w zasadzie wyłącznie do faktu przydzielenia każdemu podróżnemu oddzielnego miejsca, a nie do opisania stanu komfortowego dopasowania człowieka do kojki...
Z fotografii oglądanych przy kupowaniu biletów wywnioskowaliśmy, że tym spryciarzom udało się zbudować w pojeździe kołowym metalową, piętrową, trzyrzędową konstrukcję, na której następnie umieścili rozkładane fotele lotnicze z pierwszej klasy Singapore Airlines. I w zasadzie wszystko się zgadzało poza jednym drobiazgiem – rozmiarem! Zasiadając w swoim fotelu poczułem się jak onegdaj na zebraniu rodziców grupy „Muchomorki” w przedszkolu na Żoliborzu... Ale nie dawałem za wygraną i próbowałem jakoś wpasować swoje 185 cm w przestrzeń o 20 procent krótszą i chyba o połowę węższą. Największy kłopot był ze stopami, które należało wsunąć do klinowatej puszki umieszczonej pod częścią plecową poprzedzającej leżanki. Samo wsunięcie nie nastręczało większych trudności, ale już ustawienie odnóży w jakiejkolwiek anatomicznej pozycji już tak – w samej końcówce klina wysokość wynosiła jakieś 20 cm, co przy rozmiarze stopy (bosej) 44 stanowiło „Mission Impossible”. A tu jeszcze plecak fotograficzny, torba z wiktuałami, butelka z piciem, komputer... Po czterdziestu minutach testowania wszystkich możliwych (i nie możliwych również!) pozycji ułożyłem się w końcu na boku z podgiętymi kolanami, obłożyłem zgromadzonym majątkiem i próbowałem zasnąć (słuchając „Psów Wojny” Forsyth'a). Z pozostałych członków ekipy najlepszą sytuację mieli Winiarkowie. Jak wiadomo Maggie rozmiarem podąża za najpopularniejszymi w Wietnamie trendami, więc bez kłopotów umościła się w gniazdku, a klinowatą puszkę na stopy wypełniła podręcznym bagażem. Natomiast Bodek, który początkowo nie był zachwycony miejscem na dostawce (jego leżanka została zawieszona między rzędami, na pięterku), teraz z triumfem na twarzy wywieszał swój nadmiar długości poza przydziałową przestrzeń...
A zasypianie nie było takie proste jak mogło by się wydawać... Jako jedyny podróżowałem na dolnym pokładzie (dzięki czemu mogłem odłożyć plecak fotograficzny na podłogę obok siebie) i miałem nieco większy od pozostałych kontakt z tubylcami. A już największy to złapałem z dwoma jegomościami w graniturkach, z plastikowymi dyplomatkami i... pięciolitrowy baniakiem piwa (który na szczęście w porę został im przez obsługę odebrany...). Najpierw żywiołowo omawiali jakieś pikantne historie z życia korporacji, potem mieli telefoniczny briefing ze Stowarzyszeniem Półgłuchych, na koniec obejrzeli świerszczyk i usnęli. I już myślałem, że będę miał spokój, a tu pan account manager spod okna na prawo ode mnie dostał ataku kichawicy. Początkowo próbował rozprowadzeń nadmiar wilgoci po twarzy dłońmi, potem rękawem zielonkawej koszuli, aż w końcu dał za wygraną i sięgnął po... zasłonkę w oknie! Siarczyście wydmuchał zawartość szerokiego kinola we wzorzystą tkaninę i ukontentowany opadł na poduszkę... Ale nie na długo! Po chwili zorientował się, że jednak nie zaśnie jeżeli nie pozbędzie się tego, co zalega mu w gardle. Z dużą wprawą odchrząknął więc, zabełtał, zabulgotał i... splunął na szybę przy swym prawym łokciu. I tak ze trzy razy! Już zacząłem się zastanawiać czy, biorąc pod uwagę lokalne zwyczaje dobrze robię opierając się wypiętymi spodniami o okno, ale jacyś inni wietnamscy podróżni podnieśli raban i interweniował steward. Ale o dziwo nie zrobił żadnej awantury, tylko podał panu niesfornemu mokrą chusteczkę jednorazową, dopilnował żeby ten powycierał ślady swej działalności, a następnie odebrał gałganek od niego i zaniósł do kosza. Zero nerwacji...
Zasypiając i budząc się na przemian dojechaliśmy przed godziną 6-ą do Nha Thrang, gdzie mieliśmy się przesiąść na autobus do Mui Ne.