To powstałe w początkach XVI w. miasteczko do którego nas przyniosło (przywiozło...) okres swojej świetności przeżywało 200 lat temu, stanowiąc centrum handlu między Japonią, Chinami i Indiami. Pięć głównych klanów chińskich kontrolujących większość interesów w mieście, pozostawiła po sobie wiele śladów, budując w podległych sobie dzielnicach domy zgromadzeń i świątynie, oraz bogato przyozdabiając należące do nich domostwa. Po zamuleniu się rzeki Thu Bon funkcje portowe przejęło odległe o zaledwie 30 km Da Nang. Dzisiejsze Hoi An to jedno z najczęściej odwiedzanych przez turystów miejsc, atmosferą przypominające nieco Kazimierz. Dziesiątki knajpek nad brzegiem spływającej kolorowymi lampionami rzeki uporczywie kusi zapachami (oraz oczywiście wysiłkami naganiaczy...), pobliskie uliczki to z kolei setki sklepików z orientalnymi dobrami wszelkiego autoramentu. I tylko miejsce niegdysiejszych kupców bławatnych zajęły dzisiaj znakomite pracownie krawieckie (podobno zleca tu produkcję wielu światowych kreatorów...).
I właśnie do jednego z takich kantorów skierowaliśmy swoje kroki niezwłocznie po wieczornym wyjściu z hotelu. Naszą uwagę zwróciła ciekawa kolekcja na wystawowych manekinach oraz mozaika bel materii piętrząca się na półkach wokół ścian. Po chwili obskoczyła nas gromadka siedmiu pracowitych krasnoludków (płci estetyczniejszej) i odpowiadając na pytania ze znawstwem zaczęła zdejmować miarę. Z tym, że niewątpliwie był to inny rodzaj dokładności niż ten, do którego przywykliśmy – okazało się, że do uszycia męskiej koszuli trzeba znać przynajmniej 30 wymiarów klienta... Potem jeszcze był dobór materiałów, długotrwałe negocjacje finansowe, wpłata zaliczki i mogliśmy pójść dalej. Maggie zamówiła suknię z kuszącym dekoltem, Marta tradycyjne ao dai (czyli długą, jedwabną tunikę z rozcięciami po bokach i ze spodniami pod spodem), a Klimek i ja po garniturowej koszuli. Przymiarka za 22 godziny – zobaczymy...
Knajpka na pięterku z widokiem na rzekę nakarmiła nas rybą pieczoną w liściach bananowca, pierożkami wonton na kilka sposobów, rozkwitającymi pierożkami „biała róża” i tym podobnymi frykasami. Aż żal było kończyć i iść spać...
A tu przyszedł poranek dnia następnego...
I to dość szybko, bo na godz. 7:00 zamówiliśmy busika który miał nas zawieźć do My Son. Ten jeden z najstarszych zabytków Wietnamu jest świadectwem wysokiego poziomu rozwoju i potęgi królestwa Czampy, które od I do XV w. skutecznie opierał się naporowi Chińczyków (to nie jest cytat z przewodnika!).
Kierowca przyjechał po azjatycku czyli z niewielkim spóźnieniem. Przez ok. godzinę jechaliśmy krętymi i dziurawymi dróżkami, najpierw przez przedmieścia, potem przez przedmieścia przedmieść, by w końcu skręcić w las. Po zakupieniu biletów szofer podwiózł nas jeszcze ze dwa kilometry, po czym zatrzymał się przy na parkingu przy kafejce i wytłumaczył elokwentnie: „mi stop, ju goł”. No to jeszcze wytłumaczyliśmy sobie na migi, że spotkamy się za ok. 2 godziny i poszliśmy.
Po kilkunastu minutach wkroczyliśmy na teren uznany przez UNESCO za Światowe Dziedzictwo Kultury. Jedno spojrzenie i jakbym dostał obuchem między oczy! Niby wiedziałem, że podczas wojny z amerykanami była tutaj kwatera Wietkongu i spodziewałem się, że raczej nie mogło to pozostać bez wpływu na współrzędne przekazywane pilotom bombowców. Niemniej nie spodziewałem się, że byli aż tak diablo skuteczni – z kilkuset budowli pozostawionych tu przez ich budowniczych przetrwało ledwie 70, z czego zdecydowana większość w formie kupki gruzu...
Wilgotny oddech dżungli w swe widzialnej, mglistej formie zaczarował nam ten zaginiony świat, odrealniając go jeszcze bardziej. Włóczyliśmy się zaglądając to tu, to tam, fotografując i filmując co lepiej zachowane detale, próbowaliśmy odgadnąć przeznaczenie każdej z budowli czy ocalałego naczynia. Trzymając się wyznaczonej trasy (ponoć nie cały teren został dokładnie rozminowany...) po godzince byliśmy już w drodze powrotnej na parking. I wtedy zaczęliśmy dziękować hotelowemu recepcjoniście, który doradzał nam wcześniejszy wyjazd – mijaliśmy grupy niemieckie, rosyjskie, amerykańskie, japońskie i jakie tam jeszcze. Zrobiło się jak trasie do Morskiego Oka...
Miła niespodzianka spotkała nas przy strefie piknikowej, na początku trasy turystycznej: pod wielką wiatą rozpoczynał się właśnie półgodzinny pokaz tradycyjnych pieśni i tańców Czampskich. Oczywiście nie był to balet teatru Bolshoi, ale dziewczęta wdziękiem nadrabiały drobne niedociągnięcia choreograficzne, a chłopcy z takim zaangażowaniem walili w barabany i dęli w fujarki, że udzielił nam się nastrój radosnej beztroski...
Dodatkowym bonusem ze wczesną pobudkę (oprócz możliwości sfotografowania więcej niż 1 metra kwadratowego zabytkowego muru bez żadnego turysty w kadrze...) był deszcz. Ten niepadający podczas naszego zwiedzania deszcz. Bo teraz właśnie pojawił się inny deszcz, taki padający i to w dodatku dość gęsto... Ale my właśnie wsiadaliśmy do naszego Mercedesa MB 100...
Po powrocie do Hoi An rozłożyliśmy parasole, podwinęliśmy nogawki i ruszyliśmy w miasto. A pierwszym punktem jego zwiedzania było... zaległe śniadanie.
Po konsumpcji, w trakcie której pod batutą Moniki ustalaliśmy listę miejsc godnych odwiedzenia, poszliśmy do kiosku z biletami i zakupiliśmy karneciki z pięcioma biletami do dowolnie wybranych obiektów typu muzealnego. Trzeba przy tym zaznaczyć, że cały czas nieprzerwanie, nieprzyzwoicie i niemiłosiernie lało! Lało tak jak tylko w tropikach lać może – podniebny durszlak odmierzał nam krople równej wielkości, w równych odstępach, z równą częstotliwością i w niezrównanej ilości. Omijanie kałuż na ulicach czy chodnikach stało się niemożliwe, jako że połączyły się one w jedną, chlupoczącą całość, a gdzie woda nie stała, tam rwącym strumieniem płynęła w nieznane... Na szczęście nie było przy tym wiatru, a temperatura opadu dorównywała tej, którą ustawiamy sobie pod prysznicem. Pozawijaliśmy więc nogawki, założyli (oni, bo ja zrezygnowałem, aby nie izolować się nadmiernie od Azji... ) peleryny i z przeciekającymi parasolami w garści, taplając się z dziecięcą radością w tym monstrualnej wielkości brodziku, rozpoczęliśmy wykorzystywanie naszych biletów.
Odwiedziliśmy świątynię wybudowaną na własne i sąsiadów potrzeby przez bogatego chińskiego kupca. W muzeum ceramiki dowiedzieliśmy się jak wietnamskie wyroby docierały w zamierzchłych czasach od Japonii po zachodnią Afrykę, a nawet Półwysep Iberyjski i czym różni się dachówka z północy kraju od tej lokalnej. Weszliśmy do drewnianego, kupieckiego domu powstałego przed dwustu laty (i poznaliśmy potomkinię w szóstym pokoleniu fundatora budowli), gdzie poza układem izb i przeznaczeniem sprzętów podziwialiśmy ścianę na której zaznaczano wysokości co znamienitszych fal powodziowych (wygrał rok 1964 – ok. 2,70 m!). Wreszcie w muzeum rękodzieła rozkoszowaliśmy się popisami wokalno-tanecznymi zdolnej (i jakże estetycznej!) młodzieży oraz patrzyliśmy na ręce twórcom lampionów, rzeźb, serwetek, kapeluszy, wachlarzy i czego tam jeszcze... Jako wisienkę na torcie zostawiliśmy sobie wieczorną wizytę na Japońskim Krytym Moście – chyba najlepiej rozpoznawalnym obiekcie miasta.
I właśnie idąc ku niemu brzegiem rzeki patrzyliśmy jak jej poziom zrównuje się z poziomem bulwaru, zalewa go kilkucentymetrową warstwą, podchodzi do pierwszego szeregu zabudowań... A tu żadnych strażaków z workami piachu, żadnych syren, żadnej HGW, żadnej paniki – ot, rzeka wystąpiła z koryta i tyle. Trzeba było wolniej jeździć na rowerach i skuterach, bo przecież nie było widać gdzie się schował jakiś wysoki krawężnik lub inna przeszkoda... No i jeszcze musieliśmy się pilnować, że by nie pójść "skrótem" do knajpki na drugim brzegu...
O umówionej godzinie zajrzeliśmy na pierwszą przymiarkę do naszego salooonu krawieckieeego. Na Marcie wszystko leżało jak ulał, z wyjątkiem drobnego fragmentu przy stójce (czy wychwyciło czujne oko koleżanek) i przydługich spodni. Maggie, z pomocą małżonka z branży, tłumaczyła paniom jak poprawić zaszewki tu i tam, żeby podkreślały to, a nie tamto. Klimek generalnie był zadowolony ze swej koszuli w filetowe prążki, z tym tylko, że była za mało dopasowana do jego smukłej sylwetki, no i lekko przeszkadzał mu ślad po kieszonce na lewej piersi, którąś ktoś najpierw naszył, a następnie odpruł. I tylko moje dwie koszulki z wywijanymi mankietami na spinki nie wymagały najmniejszych poprawek. No cóż, jak już się ma tę sylwetkę Apollina...
A łóżeczka w hotelu mieliśmy suchutkie i z najczystszymi nogami na świecie posnęliśmy...