Zgodnie z uzgodnieniami z dnia wczorajszego stawiliśmy się przy burcie smoczej łodzi o godz. 7:00. Długowłosa (choć standardowo krótkonoga) Ana zaprosiła nas na pokład, na którym raczkował półtoraroczny młodzieniec o mało skośnych oczach i spojrzeniu intelektualisty. Po dziesięciu minutach z chrupiącymi bagietkami zajechał mąż-kapitan, który w międzyczasie odwiózł starsze dzieci do szkoły. Gdy odbiliśmy Ana zaczęła przygotowywać śniadanie w pomieszczeniu oddzielonym od ogólnodostępnej części turystycznej poprzez podniesienie podłogi o ok. 30 cm. Była to zarazem kuchnia jak i spiżarnia, bawialnia dla maluszka jak i garderoba dla domowników. Po kilkunastu minutach pojawił się przed nami stół (zbudowany naprędce z dwóch kobyłek i metalowych drzwiczek od szafki narzędziowej z tajnej fabryki rozpylaczy...), na nim obrus z haftem richelieu oraz długo kompletowana w różnych miejscach zastawa. Podano ekspercko posadzone jaj kurze, porannym skuterem przywiezione bułeczki, serek topiony, trochę plasterkowanych warzyw oraz oczywiście kawa sporządzona według magicznej receptury: koncentrat z buteleczki + wrzątek z termosu. Chrupiąc i mlaskając podglądaliśmy od strony rzeki poranne rytuały miasta...
Po skończonym posiłku Ana szybko posprzątała i przyszła na plotki. Przy pomocy kilkudziesięciu angielskich słów jakimi dysponowała opowiedziała nam o tym, że są „rodziną z łodzi”, że mają jeszcze trójkę starszych dzieci i że są szczęśliwi... Po tej miłej grze wstępnej otworzyła szklaną szafeczkę stojącą w rogu i wydobyła z niej na światło dzienne rękodzieło: ręcznie malowane pocztówki, obrazki,zakładki do książek z bambusowych mikropatyczków, haftowane serwetki... Jako że „cepelia” była całkiem ładna, a Ana sympatyczne wspólnymi siłami wymienialiśmy duże papierki na małe, wspomagając łódkowy budżet jakimiś pięćdziesięcioma dolarami...
Co chwila mijaliśmy różnej wielości i umaszczenia jednostki pływające zmierzające w obu kierunkach. Naszą szczególną uwagę zwróciły jednak szarobure paskudztwa, będące skrzyżowaniem barki wiślanej z amazońską pirogą. Na każdej trzyosobowa załoga i niewielkie czółno na krótkim holu. Pośrodku każdej jednostki sterczało urządzenie przypominające przerośniętą pompę strażacką, ze zwisającymi po bokach wężami o przekroju ok. 20 cm. Czyżby mini refulery?! Po kilku kolejnych minutach żeglugi potwierdziliśmy swoją tezę – pośrodku rzeki stało zakotwiczonych kilka podobnych jednostek, giętkie rury wystające z boków motopomp znikały w beżowej toni, a na pokładzie wystrzeliwał gejzer błotnistej brei uderzając z impetem w metalowe, korytowate sito ustawione pod kątem przy burcie - przefiltrowana woda wracała do matecznika, a odłowiony materiał skalny, o zadanej przez sito frakcji, staczał się na dno barki. Uwijali się przy tym ubłoceni ludzie, wykonując nie do końca zrozumiałe dla nas czynności, z wyrazem skupienia na twarzy...
Nagle dało się zaobserwować jakieś niezwykłe poruszenie: odpinali rury ssące od pomp i wrzucali je do rzeki, nerwowo przykrywali brezentowymi płachtami urobek na dnie, wsiadali do holowanych czółen i wystawiali... wędki. Po chwili zrozumieliśmy powód ich nadzwyczajnej aktywności – od południa na szybkiej łodzi zbliżał się patrol policji rzecznej... Ana wytłumaczyła nam, że w tym miejscu pogłębianie rzeki jest zabronione, a naruszenie prawa skutkuje wysokimi grzywnami lub nawet aresztem. Przyjęliśmy to wyjaśnienie, niemniej zaczęliśmy się nad nim zastanawiać, bo ledwie 2-3 km dalej podobnych refulerów pracowało ponad dwadzieścia i na twarzach pracowników nie dało się zauważyć tego bojaźliwego napięcia...
Po ok. półtorej godziny od wypłynięcia (12 km) dotarliśmy do najdalszego punktu naszego rejsu – grobowca cesarza Minh Manga. Ledwie kilkaset metrów od przystani, po opłaceniu standardowy 2,5$ za wstęp wkroczyliśmy na teren boczą bramą. A szkoda, bo zapewne wejście tą główną (Dai Hong Mon) robi jeszcze większe wrażenie... Cała nekropolia zbudowana jest wzdłuż świętej osi (shendao) i otwiera się przed zwiedzającym rozległym dziedzińcem z kamiennymi rzeźbami rytualnych postaci po bokach. Dalej, w pawilonie na podwyższeniu, stoi mroczna stela z laudacją na cześć zmarłego cesarza pióra (dłuta?) jego syna. Prowadzeni jak po sznurku przez kolejne pawilony, świątynie i ogrody, przekraczamy mostek na ostatnim ze stawów i wspinając się po kilkudziesięciu schodkach stajemy przed brązowymi wrotami. Niestety grobowiec Minh Manga zamknięty nie jest udostępniony zwiedzającym... Zadziwiające jak skutecznie udało się dawnym mistrzom ujarzmić i zagospodarować przestrzeń tak, aby symetria, która porządkuje i prowadzi wzrok zgodnie z zadaną sekwencją elementów, nie była jednocześnie banalnie nudna. Kosmiczna harmonia...
Po powrocie do przystani, podczas wsiadania do łodzi, dało się słyszeć głośne, siarczyste mlaśnięcie – to sandałki Marty wyślizgnęły się spod górującej nad nimi postaci i pociągając za sobą stopy, miękko przechodzące w zgrabne odnóża, uderzyły w burtę, pozostawiając na pastwę bezlitosnej grawitacji spodenki, wraz z ich kształtnym wypełnieniem... Po wejściu na łódź jak spod ziemi (pokładu?) pojawiła się Ana z mokrą szmatką próbując zetrzeć gliniaste ślady swej ojczyzny z żoninych krągłości – tak oto uniknęliśmy międzynarodowego skandalu...
Spływając w kierunku Hue zatrzymaliśmy się jeszcze przy grobowcu Tu Duca. Na przystani wynajęliśmy skuterki wraz z kierowcami (po 1$ od głowy) i rychło znaleźliśmy się przy bramie wejściowej (po drodze mijając suszące się na słońcu przemysłowe ilości patyczkowaty kadzidełek z okolicznych wytwórni). Kompleks ten, zbudowany blisko 70 lat wcześniej od oglądanego przez nas uprzednio, wkomponowany jest w sosnowy las porastający niewielkie pagórki oraz jeziorka wypełniające niecki między nimi. W tym kompleksie daje się wyczuć przewagę integracji z naturą nad osiowością (która oczywiście występuje w najważniejszych, ceremonialnych fragmentach obiektu) – częściowo jest to dziełem projektantów, a częściowo ekspansji nadzwyczaj żywotnej dżungli. Tylko niewielka część budynków jest odnowiona (niektóre przy współudziale UNESCO), a cała reszta omszałością murów tworzy nastrój bliski szkockim zamczyskom...
Po pożegnaniu z Aną (a było już południe...) potruchtaliśmy do hoteliku, wyprysznicowaliśmy się, spakowaliśmy, znieśliśmy graty do recepcji i w oczekiwaniu na autokar mający zawieźć nas bezpośrednio z hotelu do Hoi An zasiedliśmy przy stoliku w restauracyjce za rogiem. Zazwyczaj w tym pięknym kraju jedzenie przynoszą w ciągu 8 – 12 minut od zamówienia. A tymczasem po dwudziestu minutach wciąż rozkoszowaliśmy się wyłącznie zieloną herbatą. Razem z kelnerką wnoszącą pierwsze dymiące talerze pojawiła się dziewczyna z recepcji z informacją, e autobus podjechał... Ale jako że poziom naszej azjateizacji postępuje, to zamiast panikować czy, broń Boże, przedwcześnie kończyć konsumpcję, po prostu zaordynowaliśmy żeby kierowca najpierw pojechał po innych i wrócił za pół godziny. I co? I nic! Pokrążył po mieście i wrócił o wyznaczonym czasie...
Wsiedliśmy ok. 14:30 i jadąc wzdłuż wybrzeża po niespełna czterech godzinach byliśmy w Hoi An (przejeżdżając po drodze przez Da Nang – spore portowe miasto w fazie dynamicznego rozwoju). Kilka kilometrów przed celem podróży wszedł do naszego hotelu sympatyczny tubylec po czterdziestce i bez ociągania się rozpoczął agitację do hotelu (należącego do tej samej firmy co wiozący nas pojazd). Co kilka sekund wymawiał magiczne „ten dollars per night” i pokazywał duży folder z kolorowymi fotografiami. A czynił to wszystko całkiem zrozumiałym angielskim, nieznoszącym sprzeciwu tonem byłego klawisza. Jakaś młoda francuska wstała i próbował zapytać o coś naszego dobrodzieja, ale w odpowiedzi usłyszała tylko: „seat down and listen!”. Po sprawdzeniu okazało się, że pokoje reklamowanym hotelu są całkiem przyzwoite i zdecydowaliśmy się w nim zostać.