Geoblog.pl    Konyack    Podróże    Wietnam z plecakiem.    Hue, czyli wietnamski Kraków
Zwiń mapę
2011
02
lis

Hue, czyli wietnamski Kraków

 
Wietnam
Wietnam, Huế
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 9115 km
 
Tym razem to Marcie i mnie przypadły górne kojki. Poza drobną niedogodnością wynikającą z faktu, że są one ok. 7 cm krótsze niż ja, nie było źle (wentylacja tym razem działała). A w zasadzie to nawet dobrze, biorąc pod uwagę, że mniej tam było słychać poranne oratorium (podobno od 6-ej...) w wykonaniu ząbkującego młodzieńca rasy żółtej...

Krajobraz za oknami stał się ryżowy. Wszędzie brodzące w gliniastych sadzawkach postaci w kapeluszach, bez których rozczarowani turyści mogliby żądać zwrotu pieniędzy za bilety... Między nimi szare cielska rogacizny, często zaprzężonej do sochy. A obok lub na nich białe czaple. Sielaneczka z polskiego elementarza...

Naszą uwagę zwróciły również miejsca pochówku licznie obecne wzdłuż magistrali. Na terenach wiejskich nie dało się zauważyć zorganizowanych, wytyczonych cmentarzy, a raczej luźne skupiska kilku, kilkunastu nagrobków, ustawionych zazwyczaj w miejscach nieco wyniesionych. Zastanawialiśmy się gromadnie, czy do celów funeralnych wykorzystywane są miejsca nie nadające się do uprawy ryżu, czy też wybierają te pagórki aby im bliscy nie odpłynęli...

Minęliśmy 17. równoleżnik, czyli dawną granicę pomiędzy Wietkongiem, a Światem Jedynie Słusznym. Widać tutaj resztki strefy zdemilitaryzowanej (tzw. DMZ) i niegdysiejszych walk. Minęły już z górą cztery dziesięciolecia, a ta wielka szrama wciąż pozostaje dobrze widoczna...

Przed 11-tą wysiedliśmy z klimatyzowanych wagonów na peronie w Hue. Wilgotne ciepło przyklejające odzież do naszych ciał nie pozostawiało złudzeń – całą noc jechaliśmy na południe. Po przedarciu się przez nieunikniony tłumek proponujących swe usługi taksówkarzy i rykszarzy podreptaliśmy ulicą o monstrualnie wysokich krawężnikach w kierunku hotelu, którego lokalizację Monika dnia poprzedniego naszkicowała na kawałku papieru, korzystając z pożyczonego przewodnika (czy też planu miasta).

W porównaniu z Hanoi miasto wydawało się wyludnione, niemalże uzdrowiskowo spokojne, ruch uliczny, jak na warunki wietnamskie, uporządkowany, a chodnikowi przekupie nieliczni i znacznie mniej aktywni w nagabywaniu przechodniów.

Hotelik sprawił na nas bardzo dobre wrażenie – nie dość, że czysto i schludnie, i z bardzo sympatyczną obsługą, to jeszcze zabawnie. Każdy pokój miał okna wychodzące na dwie strony budynku: z jednej był rodzaj krużganka, pełniący rolę hotelowego korytarza, z drugiej natomiast widok na pióropusze bananowców oraz górne partie pobliskich zabudowań. I jeżeli, drogi gościu, zapomniałeś szczelnie zaciągnąć zasłonkę od strony krużganka, to nie powinien dziwić Cię tłum paparazzich podziwiających twe walory po wyjściu spod prysznica...

Po szybkim odświeżeniu ruszyliśmy w teren. Po 5-u minutach marszu byliśmy przy rzece. Z myślą o jutrzejszej wyprawie do cesarskich grobowców rozpoczęliśmy casting na przewoźnika. Wygrała pewna dama, lat ok. 30-tu, która wykazała się największą determinacją (krocząc za nami po nabrzeżu czas dłuższy) oraz elastycznością negocjacyjną (obniżając początkowe 30$, do w pełni akceptowalnych 15$...). Umówiliśmy się na godzinę 7:00, poprosiliśmy o przygotowanie śniadania na łodzi (kolejne 2$/os), zostawiliśmy zadatek i dziarskim krokiem przemaszerowaliśmy mostem zawieszonym nad Rzeką Perfumową (Song Huong). Celem naszym było Miasto Cesarskie (Kinh Thanh), pomimo licznych wojennych zniszczeń wpisane na listę UNESCO...

Dynastia Nguyen zdecydowała się na przeniesienie stolicy w to miejsce, aby móc lepiej kontrolować swoje królestwo, rozciągnięte na dystansie ponad 1500 km. Budowę rozpoczęto w 1804 roku, wysiedlając kilka wsi. Do budowy murów miejskich (grubych na 7-10 metrów i długich na ponad 10 km) zagoniono ponad 20 000 chłopów. W środku powstało Purpurowe Zakazane Miasto (jednoznacznie wzorowane na tym pekińskim), z systemem fos, bram, dziedzińców, sal tronowych, kolumnadowych korytarzy spacerowych, świątyń, teatrów... Niestety sporą część mogliśmy obejrzeć wyłącznie na prezentacji multimedialnej, gdyż walec wojny przetoczył się właśnie tędy.

Spacerując wśród tego co pozostało, a w sporej części zostało już nawet odrestaurowane, ogarnęło nas kilka refleksji dotyczących stereotypów i braku wiedzy – dla statystycznego Europejczyka Wietnam to stożkowe kapelusze na ryżowisku, dżungla z kałachami, zapach fermentowanego sosu rybnego i matecznik tandety eksportowanej na świat cały. Z trudem udaje nam się wymienić sąsiadujące z nim kraje, nie mówiąc już o jakimkolwiek twórcy kultury czy chociażby władcy czy dynastii. Nabraliśmy przekonania, że warto zmienić ten stan rzeczy...

Nie będziemy tu opisywać historii i przeznaczenia każdego z budynków, bo przepisywanie informacji przewodnikowych nie wydaje się być „najinteligentniejszym” zajęciem, a własny stan wiedzy nie pozwala na zbyt rozbudowane didaskalia... Ogólne wrażenie jest jednak bardzo pozytywne: korzystając z wzorców u Wielkiego Sąsiada uchronili się przed nadmiernym patosem i przepychem (co wcale nie oznacza braku okazałości!), a całość podali we właściwy sobie sposób, delikatnie, z wyczuciem koloru w każdym niuansie, bez niepotrzebnej złoto-czerwonej krzykliwości (tak przeszkadzającej nam np. w Tajlandii...).

Po wyjściu za mury starego miasta zasiedliśmy nad fosą na zabawkowych, chyba, krzesełeczkach przy stoliczku dla lalek i kontemplując mrówczy ruch na mostku prowadzącym do obronnej bramy miejskiej konsumowaliśmy posiłek przygotowany przez dwie urocze panie w domowej kuchni (bo miejsce w którym zatrzymaliśmy się na popas żadną miarą na lokal gastronomiczny nie wyglądało...).

Wzmocnieni duchowo i docześnie skierowaliśmy się w stronę wielkiego bazaru, ulokowanego nad rzeką. Początkowo szliśmy wzdłuż fosy, co raz gęściej porośniętej zielskiem wszelakim, podziwiając masywne mury z jednej i liche chatynki z drugiej strony trotuaru. Ten, początkowo dość szeroki, po oddzieleniu się od fosy (która posłusznie zakręciła w tę samą stronę co obronne mury), zaczął się zwężać i ściemniać. Po kilku chwilach poruszaliśmy się kanionem o szerokości 2 metrów, wyżłobionym przez biedę w tkance miasta. Po obu stronach, w dziuplach wielkości garażu, kłębiło się życie uśmiechniętych ludzi. Jakieś posłanie, kawałem stołu, czasami telewizor i już jest dobrze! Brak nadmiernej ilości dóbr nie powoduje konieczności posiadania kolejnych, w postaci mebli, do ich gromadzenia. A to z kolei nie wzbudza zawiści, że sąsiad ma lepszą meblościankę niż ja. Tak więc wszyscy zgodnie siedzą sobie na swych mikro zydelkach przed domostwami, pichcą, jedzą, reperują skutery, spawają, szyją, rozmawiają...

Po wydostaniu się na światło dzienne (czyli normalnej szerokości ulicę) jednak odetchnęliśmy z ulgą – niestety doświadczenia zebrane z przechadzek po innych medynach i fawelach wypaliły się w świadomości i rzucają jakiś cień na ten bezpieczny kraj przyjaznych ludzi...

No a ten bazar do którego zmierzaliśmy okazał się, przez porównanie, mniej egzotyczny niż droga do niego... Poza normalnie egzotycznymi straganami z żywnością wszelkiej barwy i konsystencji największym zainteresowaniem sporej części naszej wycieczki cieszyły się butiki z zegarkami. Wielka ich różnorodność i zaskakująco dobre wykonanie sprawiły, że nawet Klimek ulokował pewną część rodzinnego kapitału w pewnym przedmiocie zbytku, wzbudzającym spore emocje u koneserów po obu stronach Atlantyku...

Podczas gdy nasi współtowarzysze podróży kontynuowali eksplorację handlowej części miasta Marta i ja zaszyliśmy się w pewnej uroczej kafejce z wietnamską kawą (tą o czekoladowym aromacie...), cienkim piwkiem (znana miejscowa marka to Huda Beer) i rozckliwiającym rodzimym popem. No i oczywiście był dostęp do internetu dzięki czemu mogliśmy umieścić na Geoblogu kolejne notatki oraz dowiedzieć się o wyczynie kapitana Tadeusza Wrony...
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (18)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
Konyack
Jacek Konieczny
zwiedził 7% świata (14 państw)
Zasoby: 116 wpisów116 184 komentarze184 1295 zdjęć1295 6 plików multimedialnych6
 
Moje podróżewięcej
02.01.2017 - 20.01.2017
 
 
11.09.2015 - 24.09.2015
 
 
01.02.2015 - 09.02.2015