Nasza kabinka powitała nas po powrocie z bankieciku na tarasie widokowym kuszącym łóżeczkiem w stylu kolonialnym oraz... brakiem wody. Posiadany zapas butelkowanej pozwolił rozwiązać najpilniejsze potrzeby i z poczuciem przeczystej rozkoszy zapadliśmy w sen...
Wschód słońca ulubiony zegareczek przepowiedział na godzinę 5:58, a zatem wypełzłem zaspany na górny pokład z aparatem w dłoni. A tam już czatowała Monika z Klimkiem, a za chwilkę dołączyła Maggi. Troszkę ponarzekali na nocny warkot diesla (który zapewne dostarczał prąd lodówkom, wiatrakom i żarówkom), a następnie skupili się na wypatrywaniu słońca, które już w międzyczasie wzeszło za którąś ze skałek... W kompletnej ciszy od czasu do czasu zakwiliła ptaszyna lub trzasnęła migawka – dzień zbierał siły by się wreszcie poderwać i tchnąć energię w to co żywe. Kiedy wreszcie bladożółta tarcza ukazał się nad zalesioną skałą przed dziobem poderwaliśmy się z leżaków i z przyklejonymi do twarzy aparatami rejestrowaliśmy jak wszystko co wokół zmienia barwę, kształt, a nawet wymiar...
Po dość dietetycznym śniadanku podpłynęliśmy do przystani na wyspie Cát Bà i nie wiadomo po co staliśmy przycumowani dobrą godzinę. Na szczęście przygrzewające słoneczko oraz ciągły ruch na nabrzeżu (wsiadania, wysiadania, przywitania i rozstania...) utrzymały nas w dobrych nastrojach.
Następnym punktem programu zakupionej przez nas imprezy było kajakowanie. Podpłynęliśmy więc do tej samej wioski z której bambusowymi łódeczkami oglądaliśmy skalne tunele i śródwyspowe laguny. Na początek zostaliśmy zobowiązani do założenia niegdyś pomarańczowych kapoczków („for security, mister”) z ładnym nalotem maskujących grzybków, a następnie biorąc w dłonie wiosła (które zapewne zimą służyły do rozbijania zatorów lodowych!) wsiedliśmy do jednostek pływających wykonanych z pancernego plastiku.
Jako że w dniu wczorajszym rozkoszowaliśmy się osobliwościami przyrodniczymi to teraz razem z Martą postanowiliśmy przeprowadzić badania antropologiczne i socjologiczne. Wpłynęliśmy między pływające domostwa i zaczęliśmy bezczelnie podpatrywać pływające życie.
Konstrukcja „obejść” była dość standardowa: sporej wielkości bloki styropianu owinięte w niebieskie jutowe płachty stanowiły opokę, na której rozkładano drewniany, ażurowy fundament-platformę. Po pokryciu go deskami był już gotowy podwórzec, na którym wznoszono domostwo. Największym powodzeniem cieszyły się projekty architekta który wzorował się na drewnianych altankach z pracowniczych ogródków działkowych w środkowym PRL-u – przaśna budka 3 x 4, przed nią weranda, na niej doniczki z florą, na stoliku szklanka z piwem. Jedyną w zasadzie zaobserwowaną modyfikacją do tego sprawdzonego projektu były dodatkowe drzwi z tyłu, zapewniające tak potrzebną tu wentylację. No i jeszcze konieczny hamaczek na werandzie...
Dookoła domów porozwieszane były sieci, poustawiane baniaki z wodą i ropą, stały agregaty prądotwórcze, garnki, żerdzie, miotły i inne nie zawsze identyfikowalne przedmioty. Przy dwóch czy trzech polegiwały beżowe psiaki, a z klatek na wielu werandach nadawało ptasie radio.
Opływając sporą barkę wykonaną ze... zbrojonego betonu (z nadbudówką z cegieł!) dotarliśmy do szkoły. W zielonym budyneczku z czerwoną flagą na szczycie stały ławki i globus, wisiała tablica. Nauczyciel właśnie odpytywał przy niej jakiegoś ośmioletniego nieszczęśnika.
Życia toczyło się na pozór normalnie, ale tak jak w wypadku wioski Cat Cat tutaj również można było dostrzec pewne zasmucające procesy degradacyjne. W wiosce rybackiej nikt nie reperował sieci, nikt nie patroszył ryb – mężczyźni używali swoich łódek do wożenia turystów, a kobiety krążąc na swoich między łodziami wycieczkowymi sprzedawały owoce i Coca-Colę...
Po godzinie byliśmy w porcie. Prowadzeni przez naszego opiekuna przenieśliśmy plecaczki do jednej z kafejek przy ulicy i dostaliśmy „45 minutes of relax” przed dalszą podróżą. Co prawda nie byliśmy zbytnio „schodzeni” dotychczasową, ani czekające nas siedzenie w autokarze nie zapowiadało się na jakieś szczególnie forsowne, ale Azja to Azja więc grzecznie się relaksowaliśmy...
Czterogodzinny powrót do Hanoi (z przerwą na „lunk”) zleciał jak z bicza. Wysiedliśmy przy oswojonym już teatrze nawodnych kukiełek i podreptaliśmy do hotelu. Ale bynajmniej nie po to, żeby w nim spać! Zamówiliśmy za jego pośrednictwem bilety na autokar z miejscami do leżenia na trasę z Hoi An do Moi Ne (ok. 20-tu godzin jazdy), którą zamierzamy pokonać 05 listopada.
Po odebraniu nie do końca zrozumiałego kwitka (w zamian za 192 USD) poszliśmy na kolację, a następnie na dworzec. Na krótko przed 23-ą wsiedliśmy do przedziału, tak jak poprzednio sześcioosobowego hard sleeppera. Z zadowoleniem stwierdziliśmy, że jest znacznie czystszy i mniej zużyty od poprzednich i z tą uspokajającą myślą zgasiliśmy światło...