Pobudka o 7:00 (a szkoda, bo spało się znakomicie...), hotelowe śniadanie i wypad na ulicę. O godzinie 8-ej z pobliskiego biura agencji turystycznej miał nas zabrać autobus i zawieźć do Halong Bay na dwudniowy rejs między wynurzającymi się z morza skałami. No ale jako że jesteśmy w Azji to godzinne opóźnienie zupeeełnie nas nie zdziwiło...Zapakowani do jedynie słusznego, dzwudziestokilkuosobowego modelu Hunday'a, w jedynie słusznym kolorze beżowym, o fotelach wielkością dostosowanych do gabarytów mieszkańców tego szczupłego kraju, przez blisko 4 godziny jechaliśmy na wschód. Sporą część drogi pokonaliśmy po czymś, co nasz opiekun nazywał autostradą (informując nas przy tym, że standardy drogowe w Europie są nieco inne i dlatego nie będziemy przekraczali 8o km/h). O ile wszelakie nierówności w drodze dla Polaków nie są niczym egzotycznym, o tyle już wykorzystywanie autostrady, jako dobra wspólnego, do przetwórstwa ryżu – już tak. Na pasie awaryjnym ustawiane były młockarnie - jedna grupa ludzików w stożkowych kapeluszach przerzucała snopki przez energochłonne barierki, kolejna obsługiwała warczące urządzenie, a jeszcze inna rozprowadzała ziarno cienką warstwą na betonowej gładzi. Równie ciekawie przedstawiały się nieautoryzowane, ale najwidoczniej tolerowane, Punkty Obsługi Podróżnych. Co jakiś czas już poza ochronną barierą rozłożony był straganik (owoce, napoje, ciasteczka) lub też oferował swe usługi warsztat wulkanizacyjno – mechaniczno – paliwowy. Potrzebujący podróżny po prostu zatrzymywał się na pasie awaryjnym, przeskakiwał przez barierkę i załatwiał sprawę. Czasami tylko sytuacja nieco się komplikowała – byliśmy świadkami jak duże koło, od dużej ciężarówki, nijak nie chciało pójść w brudne łapy gumiarza...Dojechaliśmy do przystani w Halong Bay i poczuliśmy na sobie bezlitosne szpony przemysłu turystycznego: wyjść z autobusu, zabrać bagaże, czekać, wstać, iść za mną, wejść na pokład, postawić bagaże – odbijamy! A obok nas ten same komendy i te same czynności w wykonaniu kolejnych kilkunastu grup. Przy pirsie zacumowanych około dwudziestu statków i stateczków, a na zwolnienie miejsca przy polerach oczekuje kolejnych kilkanaście. Jak okiem sięgnąć w mglistej przestrzeni majaczyły grube dziesiątki podobnych jednostek. A przecież przyjechaliśmy tutaj skuszeni folderową wizją romantycznych zatoczek w bajkowej scenerii, okraszonych pomarańczowymi wachlarzami żagielków na chybotliwych dżonkach...Nasza szesnastoosobowa łódź, zbudowana z drewna i kawałków blachy, na trzech pokładach mieściła taras widokowy z leżakami, jadalnie z barem oraz kabiny i robiła całkiem przyzwoite wrażenie. Niezwłocznie po wejściu na pokład zostaliśmy posadzeni przy stołach (z białymi obrusami, a jakże) i zaserwowano nam „lunk” (pisownia według wymowy oryginalnej) – ryż, smażone na chrupko warzywa z owocami morza, ziemniaczane krokieciki, itp. Pod koniec konsumpcji dobiliśmy do wyspy z niezwykle zatłoczoną przystanią - „wszyscy idziemy oglądać jaskinię”. Do otworu wejściowego, ok. dwudziestu metrów nad lustrem wody, prowadziły strome schodki, na szczęście ograniczone barierkami – turystyczna Wieża Babel miała dzięki nim uporządkowany kształt i jasno wytyczony kierunek. Po kilkunastu minutach wspinaczki byliśmy wewnątrz. Co ciekawe było tam cieplej niż po jasnej stronie mocy – gorące ciała zwiedzających odwróciły naturalny porządek rzeczy. W pewnym sensie czułem się jak w kryjówce Smoka Wawelskiego w szczycie sezonu wycieczek szkolnych. Tylko szata naciekowa, jej podświetlenie i rozmiar całości nie pozostawiały złudzeń...Po godzinie nieśpiesznej żeglugi dotarliśmy do pływającej wioski, ale nie oglądaliśmy jej (to był program na dzień następny), tylko wsiedliśmy do małych, czteroosobowych orzechowych łupinek (wykonanych z plecionki bambusowej) i napędzani siłą mięśni niegdysiejszych rybaków popłynęliśmy do dwóch przedziwnych tworów natury. Otóż były to wysokie na kilkadziesiąt metrów, wystające z morza, skały o średnicy ok. 200 metrów, które wyglądały jakby zapadły się w środku, tworząc formę krateru. Tunelowate połączenie pomiędzy wewnętrznym jeziorkiem a zatoką pozwala wpłynąć do wewnętrznej laguny jednostkom typu kajak lub łódka wiosłowa.Zakotwiczyliśmy na noc gdzieś między wysepką numer 1326, a 1327. Zachód słońca, zapadający zmierzch, bajkowy krajobraz, leżaczek na górnym pokładzie... Żeby się nie po......ć od nadmiaru tej słodyczy wyskoczyliśmy z Winiarkiem z burtę. Zachęceni naszym przykładem do zupkowatej wody wskoczyło też trzech młodych japońców, ale z piskiem i gęsią skórką wypełzli na pokład po minucie. Tymczasem polskie morsy (choć futerka już nie tak gęste jak onegdaj...) wykonały pełne okrążenie naszego transatlantyka i dziarsko w(y)skoczyły w objęcia zachwyconych kobiet ;-) Reszta wieczoru i spory kawał nocy upłynął nam na pokładzie widokowym na opowieściach z tego bohaterskiego wyczynu...Wracając do kabin po zakończonym bankieciku lekko się skonfudowaliśmy - okazało się,że nasza jadalnia ma również inne, zgoła nieoczekiwane zastosowania...