To była dziwna noc. Pomińmy takie drobiazgi jak nadmierny hałas, telepanie się wagonu na prawo i lewo po mocno zużytych torach czy wyłączoną klimatyzację... Kiedy rano odpowiadaliśmy sobie wzajemnie na rytualne „jak się spało?” okazało się, że wszyscy na przemian budząc się i drzemiąc zastanawiali się co z nas zostanie po zderzeniu z innym pociągiem...Podróż zakończyliśmy o 4:07. Rano! Z pociągu przeturlaliśmy się do poczekalni, gdzie ku uciesze zgromadzonych wykonywaliśmy czynności higieniczne i zmienialiśmy ciuchy. Na telebimach nad nami kręcił się w kółko zestaw ośmiu filmików reklamowych (skutery, buty sportowe, lody, itp.), podróżni drzemali, czytali, spożywali – jak wszędzie. Podziwialiśmy też miejscowych mistrzów jogi, którzy opanowali sztukę wplatania swoich ciał pomiędzy podłokietniki poczekalnianych fotelików w sposób umożliwiający im spanie w pozycji horyzontalnej – jak nigdzie!Wyszliśmy na miasto o 4:45, do świtu jeszcze ponad godzina. Niedziela. Skierowaliśmy się per pedes do Gia Thinh Hotel, przy ulicy Hang Bac. Tak ponad pięć kilometrów, w pełnym rynsztunku plecakowym. Przechadzka okazała się bardzo relaksująca – miasto choć bynajmniej nie opustoszałe dało możliwość poruszania się po nim bez ciągłego natężania uwagi, aby nie wpaść na kogoś lub pod coś. Chyba pierwszy raz w życiu patrzyłem jak bazar się instaluje, a nie składa...Do hotelu w końcu doszliśmy (słońce wzeszło...), ale nie na wiele się to zdało bo zamknięty był na głucho. Podreptaliśmy więc do pobliskiego parku nad jeziorkiem. W tym samym kierunku podążały również półnagie zaspane osobniki w obuwiu, powiedzmy, sportowym...Kiedy wreszcie zrzuciliśmy plecaki przy jednej z kamiennych ławek dotarło do nas co się tu dzieje – ludność wyległa na poranną gimnastykę. Po zewnętrznym obrysie parku otaczającego jeziorko, w jednym kierunku, podążali biegacze, truchciarze i piechurzy. Wewnętrzny pierścień został opanowany przez praktyków tai chi – w radosnym skupieniu, stojąc najczęściej twarzą ku wodzie, wykonywali skomplikowane serie technik. Inni z kolej, nie wtajemniczeni, ćwiczyli bez ładu i składu różne wymachy, skłony i podskoki, ale sądząc po minach dawało im to nie mniejszą satysfakcję...Około 8-ej otworzył się nasz hotel i choć pokoje nie były jeszcze przygotowane to zostawiliśmy plecaki i poszliśmy na śniadanie. Pół godziny później, z pełnymi brzuszkami, odwiedziliśmy kasy teatru kukiełkowego na wodzie z zamiarem kupienia biletów na wieczór. Jednakże jako że los lubi płatać figle dostępne były na już, albo wcale.Zasiedliśmy na zabytkowej, eleganckiej widowni, na fotelach z czerwonego pluszu, w zasadzie nie zdziwieni zapachem piwnicznej wilgoci. Po chwili pojawiła się ośmioosobowa orkiestra z tradycyjnymi instrumentami (jeśli nie liczyć gitary basowej...) i po krótkim preludium rozpoczęło się przedstawienie. Do scenicznego baseniku, zza bambusowej kurtyny kolejno lub grupkami wpływały drewniane, odważnie malowane kukiełki – białe i czarne charaktery, bawoły, smoki, ryby... Fabuła trzymała w napięciu do ostatniej sceny! Na szczęście dobro znowu zwyciężyło...Niemniej wysiłek włożony w zrozumienie wietnamskich pieśniarzy śpiewających swoje pieśni ludowe (not bene, wpisane na listę UNESC) był porównywalny z tym potrzebnym do powstrzymania ołowianych powiek od opadnięcia.Po opadnięciu kurtyny wróciliśmy do hotelu i wreszcie zasiedliliśmy pokoje (nie wszystkie naraz, ale jakoś się udało) – szybki prysznic i jeszcze szybszy sen....Około 15-ej światło znowu się zaświeciło i ruszyliśmy pomyszkować w podgrupach. Przedefilowaliśmy przed mauzoleum Ho Chi Min'a, zajrzeliśmy przez mur do eleganckiej restauracji na terenie MSZ, zaliczyliśmy kolejną świątynię (na wysepce na jeziorze, niestety podczas remontu kapitalnego)... Okrężną drogą wracaliśmy do hotelu, wtykając nosy w najdziwniejsze zaułki podpatrywaliśmy życie codzienne...Już w drodze z lotniska rzuciły nam się w oczy „kamienice” o zadziwiających proporcjach (w przewodniku nazwane „nha ong” czyli domy-rury) – fasada ma ok. 3 metry szerokości, natomiast budynek sięga w głąb nawet do 50 m i liczą od 3 do 6 pięter. Mieszkanka pełnią rolę chyba wyłącznie noclegową, bo całe życie toczy się na ulicy – tutaj się gotuje i spożywa posiłki, pierze, odrabia lekcje, ogląda telewizję, rozmawia z przyjaciółmi... Więc na grzyba im szersze pokoje?!Chodnikowe usługi i handel skupiają się tematycznie – jak sprzedaż butów, to obok siebie jest kilkanaście stoisk (często w postaci płachty na chodniku), jak naprawa skuterów, to od razu piętnaście garaży w rzędzie. Ale zdecydowanie najbardziej podobał nam się uliczka cyrulików – na płocie pozawieszane lustra, przed nimi plastikowe zydelki, na gałęzi powyżej żarówki na drucie. No i mistrz ceremonii z nożycami i brzytwą w ręku uwija się wokół delikwenta. A czarne pukle z łoskotem roztrzaskiwały się o hanoiski bruk...