Już nie wiadomo kto rozpuścił wczoraj tę plotkę, ale widać był na tyle wiarygodny, że wyszliśmy z hotelu (prawie wszyscy...) o 7:30 żeby zobaczyć ten sobotni targ, na który schodzą z gór najdziwniejsze mniejszości etniczne. Oswojony już wczoraj deszczyk postanowił nam dotrzymać towarzystwa w poszukiwaniach autochtonów – podążał krok w krok za nami... Niestety po półgodzinnym krążeniu w rejonach domniemanego występowania pań z paciorkami musieliśmy dać za wygraną – nie przyszły :-((
W geście rozpaczy weszliśmy na stały bazar (między kamieniczkami, nad kilkoma uliczkami rozciągnięto brezentowe płachty i rozstawiono stragany). Opis chyba jest zbędny, bo wszyscy wiemy jak to wygląda w oriencie – kolorowo, aromatycznie, gdakająco, krwawo, krzykliwie, nagabująco, podróbkowo... Zostały zakupione „hendi mejd, mister” szmatki, mandarynki i kilka innych dziwolągów.
Nie wiem, czy zarząd marki The North Face ma świadomość, że największy, światowy sukces marketingowy osiągnęli właśnie w Sapa – co trzeci sklep w ogóle to sklep z odzieżą sportowy, a w każdym z nich 98% oferty (kurtki, spodnie, buty, plecaki, skarpetki, sznurówki...) to właśnie TA marka! A do tego jakieś 60% białasów spacerujących po ulicach nie nosi nic innego... Niesłychane!
Po standardowo jajecznym śniadanku zajechały karoce! Oblekliśmy się w gumowane pelerynki, dosiedliśmy naszych ryczących (swoimi pięćdziesięcioma centymetrami sześciennymi!) rumaków i pomknęliśmy na spotkanie mglistej przygody!
Przez 13 km sunęliśmy asfaltami przez rachityczne wioseczki, obserwując jak okoliczna ludność radzi sobie w nierównej walce z naturą. Każdy skrawek terenu o nachyleniu pozwalającym na utrzymanie się na nim choćby odrobiny gleby był zagospodarowany. Usmarkane dzieciska z brudem szczęścia na twarzach i bosych stopach odprowadzały nas uśmiechniętym wzrokiem...
Zaparkowaliśmy przy mostku, u podnóża wodospadu Silver (thac Bac). „Przejścia nie ma – roboty budowlane” prawdopodobnie informował napis na drodze wiodącej schodkami w górę... I co prawda gestykulujący robotnicy wylewający beton zdawali się potwierdzać tę tezę, niemniej pewności nie mieliśmy, więc przeskoczywszy prowizoryczną zaporę podreptaliśmy na wilgotną sesję fotograficzną. Wkoło mgła, chmury, mżawka, a my z zachwytem na twarzach fotografujemy kolejną wodę spadającą z nieba – paranoja!
Podjechaliśmy kolejne 2 km i znowu – recydywiści! - poszliśmy do kolejnego wodospadu. Z tym, że teraz był to półgodzinny spacerek wzdłuż strumienia porośniętego totalną dżunglą! Olbrzymie drzewa z wiszącymi brodami porostów, dzikie bananowce, liany, drzewiaste paprocie, a między nimi kamienna ścieżynka wiodąca nas do celu. A cel (Love Waterfall – thac Tinh Yeu) był grzmiący, wysoki na jakieś 30 metrów, obrośnięty zielskiem i zasnuty wilgotnym oddechem. Potrzaskaliśmy migawkami i rozpoczęliśmy planowy odwrót. To znaczy prawie planowy, bo Klimek nie zdołał nas przekonać, że kąpiel w strumieniu podczas próby jego sforsowania po omszałych kamieniach była od dawna wpisana w plan dnia...
Po powrocie w okolice Sapa zjechaliśmy do przedziwnej wioseczki Cat Cat. Przyklejone do zbocza szerokiego wąwozu domostwa łączy system ścieżek wijących się między tarasowymi poletkami ryżu. Jako że jest już po żniwach, to po tych rudawo-maziowatych ścierniskach włóczył się inwentarz żywy i żywiołowo żuł żółtawe żeżuje... Przy głównej ścieżce (wiodącej niezmiennie w dół) co kawałek stał zaimprowizowany eternitowo-brezentowy boutique, w którym bosonogie hostessy w lokalnych zapaskach zniewalającym „kom an lukin maj szop” próbowały sprowadzić nas na manowce. Mozolnie przedzieraliśmy się przez te syrenie pienia ku dnu wąwozu. A tam... kolejny wodospad! Dość już tej wody na dzisiaj! Dwie foty i powrotna wspinaczka poprzez bambusowy bór ku krawędzi, na której (oczywiście odpłatnie, bo mniejszości etniczne z czegoś muszą żyć!) zaparkowaliśmy nasze kaszlaki.
Jakkolwiek sprzęty okazały się niezawodne, o tyle nazwa ta jest jak najbardziej adekwatna do „saundu” przez nie emitowanemu podczas powrotu dwukilometrową stromizną do Sapa...
Po oddaniu skuterów zagłębiliśmy się na kilkadziesiąt minut w jedynym zatrzymanym do przechowywania bagaży pokoju, przechlapaliśmy co bardziej znieświerzone członki, dopięliśmy plecaki i zapakowaliśmy się do busika jadącego w dół, do Lao Cai, do pociągu...
Pośpieszna kolacja i już jedziemy do Hanoi! Wysublimowany styl demobilu jak poprzednio, ale za to za ścianą śpi (na podłodze!) kierownik pociągu – to chyba dlatego teraz bilety są droższe...