Przed godziną 6:30 uroczy Pan Wagonowy załomotał do drzwi naszego przedziału, uprzedzając że za godzinę będziemy na miejscu. Na wpół żywi (wszak zegar biologiczny uparcie wybijał 1:30 w nocy...) zaczęliśmy wypełzać z naszych kojek przepychając się wzajemnie, potrącają, przepraszając za niezręczności i znowu potrącając. Poranna toaleta i pakowanie plecaków szczelnie wypełniły cały pozostały czas...Tylko gdzie, do czorta, te góry do których jechaliśmy całą noc?! Okoliczny świat kończył się na horyzoncie (czyli jakieś 200 metrów od nas...), łagodnie rozpuszczając się w chmurzastym mleku... Na placu przed stacją kolejową ciżbił się konglomerat koreańskich mikrobusów, wietnamskich kierowców oraz naganiaczy władających wszystkimi językami świata. Każda kolejna postać z plecakiem po zejściu z peronu była natychmiast oblepiana przez tę szarańcze i po chwili znikała w którymś z pojazdów. Nasze zadanie polegało na tym, by jak najszybciej, jak najtaniej oraz jak najwygodniej dostać się do miejscowości Sapa. Po umówieniu się z nami na kwotę 40 000 VND (czyli ok. 2$) od osoby kierowca zapakował do samochodu nas, kolejną szóstkę jakichś obieżyświatów, przysypał nas z wierzchu plecakami (w bagażniku też były miejsca siedzące...) i rozpoczęliśmy naszą mozolną wspinaczkę.Droga wiła się przez porośnięte dżunglą zbocza, zazwyczaj wzdłuż rzeki w kolorze toffi, przecinała nieliczne ludzkie osady. Na granicy świata realnego i wyobraźni widzieliśmy fragmenty poletek tarasowy, czasami skupisko kilku bananowców. Wzdłuż asfaltu albo ktoś siedział na plastikowym zydelku i kontemplował traffic, albo nieśpiesznie maszerował – a to z dzieckiem na plecach, a to z wiadrem na głowie, a to znowu z bawołem na smyczy. Uwagę naszą zwróciła stosunkowo duża ilość osób w tradycyjnych strojach, głównie Hmongów (tych samych, których nauczyliśmy się rozpoznawać w Tajlandii).Sapa to urocza mieścinka, do której biały człowiek po raz pierwszy dotarł dopiero w 1918. Francuscy urzędnicy kolonialni upodobali sobie ten zakątek na miejsce letniej kanikuły ze względu na niemalże alpejski pejzaż (z widokiem na najwyższy szczyt Wietnamu Phan Xi Pang, 3143 m npm) i takiż klimat, dający wytchnienie od nieznośnych upałów. Dość szybko wyrosło tu najmodniejsze „daczowisko”, z ponad trzystoma rezydencjami, hotelami, kościołami i innymi budowlami. Niestety przegnanie kolonialistów nie wyszło miejscowości na dobre i dzisiaj niewiele w niej pozostało z dawnej elegancji... Niemniej tak jak dawniej przyciąga ona turystów, z tym, że dzisiaj rolę ważnego wabika spełniają tu przedstawicielki okolicznych plemion sprzedające tutaj swoje rękodzieło.Po wyjściu z busika od razu włożyliśmy peleryny przeciwdeszczowe (chmury zaczęły zmieniać stan skupienia) i poczłapaliśmy na poszukiwanie hotelu. Dzięki sprawnemu działaniu Klimka już po kwadransie zrzuciliśmy graty w recepcji hotelu Lotus i przy filiżance przepysznie cierpkiej zielonej herbaty poczekaliśmy, aż nasze pokoje skończą się przegotowywać. Po wejściu do nich pozwoliliśmy sobie na chwilę rozczulenia – nad każdy łóżkiem wisiała moskitiera z falbankami i małymi, czerwonymi różyczkami...A deszczyk padał co raz gęstszy....Zostawiwszy plecaki w pokojach poszliśmy do kafejki naprzeciwko na śniadanko (wszak dopiero 9-ta z minutami była, a my od przebudzenia tylko mini bananiki i kilka ryżowych ciasteczek zakupionych u wagonokrążcy). Omlety, jajecznica, bagietki, dżem – trochę wstyd, że tak po europejsku, ale na głodniaka nie chciało nam się szukać niczego ciekawszego, bo......deszczyk padał co raz gęstszy.Podczas przedśniadaniowej wprawy po kalosze Monika i Bogdan wyłowili z tłumu oferentów panią, która organizowała indywidualne wycieczki chińskimi skuterami po wietnamskiej okolicy. Za kilka dolarów od osoby oferowała kilkugodzinny program krajoznawczy, a w promocji również wspólne gotowanie lanczu z produktów zakupionych na bazarze. Marta i ja nie skorzystaliśmy z tej propozycji, ale pozostali pojechali i bardzo sobie chwalili (byli m.in. na wiszącym moście, w rodzinie wieśniaków żyjącej w kurnej chacie, w przedszkolu itd.). Dodatkową atrakcją stał się niewątpliwie...….deszczyk, który przeistoczył się tymczasem w tropikalną ulewę.Stromymi uliczkami Sapy rwące potoki rudawej wody niosły ze sobą wszystko, co się do takiego niesienia nadawało (czyli, na przykład, bawołów rzecznych ani radzieckiego szampana owe rwące potoki nie niosły...). Ulewa tak wszystkim dolała, że nawet nieustępliwe sprzedawczynie „cepeliady” pochowały się gdzieś...My tymczasem włóczyliśmy się Sapskimi (a może Sapackimi lub Sapowymi?) zaułkami, obejrzeliśmy wystawę fotografii lokalnych twórców, zjedliśmy lancz z czarnej świni, wyszliśmy na przedmieścia i generalnie nasiąkaliśmy (sic!) wszystkim co tutejsze.Aż w końcu przyszła taka mgła, że nastąpił koniec dnia....