Schodzenie do lądowania było przebijaniem się przez drogę mleczną – podstawa chmur zawisła na wysokości tablicy do koszykówki. Po szybkim i sprawnym przejściu formalności paszportowo-bagażowych rzuciliśmy się w wir negocjacji z kierowcami busików. Po kwadransie jechaliśmy w stronę dworca kolejowego lżejsi o 3 $ od głowy. Ciekawe ile tu kosztuje benzyna, skoro za 18 $ opłacało się kierowcy przez godzinę kręcić kółkiem...
Pierwsze wrażenia z miasta stołecznego były dość szare i wilgotne – pora deszczowa ma się ku końcowi, niemniej nie daje jeszcze za wygraną. Posuwaliśmy się autostradą z prędkością ok. 50 km/h i w zasadzie wcale nie odnosiliśmy wrażenia, że się wleczemy. Jak w wielu azjatyckich potęgach produkcyjnych skok cywilizacyjny z roweru (lub „laczka”...) na skuter odbył się gwałtownie i znacznie wyprzedził zarówno przepisy ruchu drogowego jak i nawyki, a nawet wyobraźnię kierujących. Stąd też podział na pasy ruchu jest czystą fikcją, a jazda pod prąd - dla odmiany – nie! Nie istnieje szczelina międzypojazdowa tak wąską, w którą nie wciśnie się jeszcze jeden motorower, a wiara w to, że można go zatrzymać w miejscu urasta do rangi narodowej religii.
Weszliśmy do gmachu dworca centralnego (zapachowo niewiele przebijał ten z Alei... ) i zostaliśmy obdarowani przez umundurowaną niewiastę kwiteczkiem z systemu kolejkowego do kas. Po kwadransie rozbłysnął nasz numerek i mogliśmy podejść do okienka. Monika i Bogdan w języku angielskim (wspomaganym fioletowymi karteczkami z zapisanymi datami i celami podróży) sprawnie zakupili bilety. Po złożeniu dużych plecaków do przechowalni, czyli metalowych szafek typu gimnazjalnego zamykanych na kłódeczki jak od pamiętnika lalki Barbie, mężnie strzeżonych przez leciwą damę w mundurku wreszcie ruszyliśmy w miasto...
Już po przejściu pierwszych dwustu metrów zrozumieliśmy, że to co wydawało się nie do ogarnięcia zza szyby naszego lotniskowego mikrobusu teraz, bez żadnych dodatkowych osłon, stało się po prostu p r z e r a ż a j ą c e! Oblała nas warcząca, trąbiąca i bezładnie przemieszczająca się we wszystkich kierunkach masa ludzko-spalinowa... Do pierwszego przejścia przez ulicą zbieraliśmy się kilka długich minut zanim podpatrzyliśmy jak to robią autochtoni – pewnym krokiem wchodzą na jezdnię starając się poruszać w sposób przewidywalny, a ręką robią o tak,o (od niechcenia na wysokości biodra)! Pierwszy raz był prawie jak skok na bungie, ale każdy kolejny raz stawał się już co raz łatwiejszy. Oby tylko nie popaść w rutynę...
Po dwóch kwadransach weszliśmy na teren założonej w 1070 roku Świątyni Literatury (Van Mieu), będącą siedzibą nauczania w tradycji konfucjańskiej. Prostokąt o wielkości boiska piłkarskiego otoczony jest kamiennym murem lub kutymi kratami. Wewnątrz, wśród wielkich platanowców i sykomorów, poprowadzono alejki prowadzące do kolejnych pawilonów i dziedzińców otoczonych kolumnadami. Styl zabudowy jednoznacznie przywodzi na pamięć pekińskie Zakazane Miasto, jednakże bez jego blichtru i wyuzdania...
Teraz nieśpiesznie skierowaliśmy się w stronę muzeum Ho Chi Mina, jednocześnie wchłaniając atmosferę miasta, zaglądając na stragany, fotografując skuterowych mistrzów logistyki (dzisiaj wygrał osobnik z przytroczonymi stalowymi rurami o długości co najmniej 6 metrów, lawirujący na drodze ze sporą prędkością!), taksując płeć przeciwną... Jako że gmaszysko do którego w końcu dotarliśmy okazało się zamknięte w akcie rozpaczy weszliśmy do baru dla lokalesów z zamiarem spożycia lanczu. Wielka Sala Jadalna (na osiem stolików) niechybnie została zaadaptowana z garażu mieszczącego się na parterze wielkpłytowej kamienicy sprzed pół wieku. Zaplecze Kuchenne znajdowało się... przed wejściem (a właściwie to na chodniku) i było wyposażone w a) wielki kocioł z rosołkiem; be) palenisko gazowe z patelnią; ce) szafkę kuchenną na kółkach z wielką deską do krojenia; de) tasak i warząchiew. Wśród całego bogactwo krzątała się grupka młodych ludzi, która chciała nam nieba przychylić! A prowadziły do nie tylko dwa stopnie – nuddle w rosołku + zieleninka siekana oraz nuddle smażone + zieleninka siekana. Do obydwu tych frykasów można było zamówić dowolne dodatki, byle oczywiście było to kilka plasterków podsmażonej wołowiny lub ewentualnie wieprzowiny... Po kilku minutach stały przed nami dymiące miski, których zawartość po bliższym poznaniu zdecydowanie przypadła nam do gustu...
Zregenerowani dziarskim krokiem weszliśmy do Muzeum Sztuki. Początkowe sale to oczywiście „zaranie”, reprezentowane przez różnorakie wyroby ceramiczne, batiki i malunki na wszelakich dostępnych podłożach. Nieco dalej sytuacja zaczęła rozwijać się w co raz lepszym kierunku – eksponowane praca oddawały niezwykłą wrażliwość tutejszych twórców, ich subtelne wyczucie koloru, biegłość warsztatową oraz sposób narracji mocno różniący się od chińskiego czy tajskiego (a przecież w zbiorowym mniemaniu Europejczyków cała Azja to jedność...).
Zdecydowanie najmniej podobała mi się kolejna atrakcja – Więzienie Hoa Lo. Wybudowane przez Francuzów kazamaty służyły za miejsce dręczenia zarówno wietnamskich opozycjonistów jak i amerykańskich jeńców wojennych. Bardzo realistyczna ekspozycja ludzkiej podłości (manekiny obrazujące działanie narzędzi tortur, zdjęcia zgilotynowanych głów, itp.) w ostrym propagandowym sosie („koloniści dręczyli tu naszych bohaterów walki narodowo wyzwoleńczej, a my amerykańskim pilotom zapewniliśmy opiekę medyczną, szachy i gitarę”). Zwiedzanie zakończyliśmy w ekspresowym tempie, przeciskając się między szkolnymi wycieczkami...
Po kilku kolejnych przecznicach stanęliśmy przed Pagodą Ambasadorów (Chua Quan Su) – już od XV w. zatrzymywali się tu posłowie państw bratnich w wierze. Obecnie ten ośrodek buddyjskiego nauczania wypełnia tłum pielgrzymów, żebraków, turystów i... ciężarnych kobiet. Wnętrze mieści ołtarze buddów przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, zapełnione darami wotywnymi w postaci tac z owocami i ciasteczkami, buteleczek z nie zindentyfikowanymi płynami oraz banknocików. Czerwona kolorystyka wnętrza tonie w oparach miliona kadzideł...
W zapadającym zmroku spacerując uliczkami opanowanymi przez chodnikowych sprzedawców wszystkiego i tonących w poświacie cekinów i neonów dokonaliśmy wyboru lokalu gastronomicznego. Tarasik romantycznie zwieszający się nad skrzyżowaniem, owiany mgiełką z rur wydechowych, ozdobiony zieloną markizą i kilkoma wentylatorami, wprawił nas w prawidłowy nastrój – szybko i sprawnie złożyliśmy zamówienia. Już po kilku minutach zaczęły wjeżdżać na stół grillowane kalmary, sajgonki, sałatki, tofu w pomidorach, itd., itp. No i gwóźdź programu – wietnamskie białe wino (polecamy wyłącznie osobnikom z porażeniem smakowym)!
Po konsumpcji pozostało nam już tylko doczłapać do dworca, wydobyć z szafek plecaki i wskoczyć do nocnego pociągu do Lao Cai. Wehikuł ten, oznaczony symbolem LC1, przenosił nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Tak od razu ze trzydzieści lat i to już kilka sekund po wejściu! Niezapomniany zapach Sovietskich Żeleznych Darog doprawiono tu aromatycznymi korzeniami, kadzidełkami i sosem sojowym. Cały wagon pamiętał chyba czasy powojennej, przyspieszonej, odbudowy, a łazienka (oddzielna od toalety!) programowo pozbawiona jest drzwi, za to ma trzyosobową, nierdzewkową umywalkę rodem z kolonii letnich... Po skróconych wieczornych ablucjach zalegliśmy na pryczach po raz pierwszy od wyjazdu z domu, czyli od 34 godzin i ponad 8 tysięcy kilometrów...